> Strona główna > Czytelnia > Biuletyn Arkoński > nr 40


Biuletyn Arkoński nr 40 - spis treści


•  

Artykuł redakcyjny - Bartłomiej Kachniarz

•  

Część oficjalna - składy prezydiów, pogrzeby, śluby

•  

Imprezy arkońskie grudzień 2001 - maj 2002 - Wojciech S. Darkiewicz

•  

Z kwatery na kwaterę - Andrzej Szeptycki

•  

Otwarcie nowej kwatery - Bartłomiej Kachniarz

•  

Analiza pewnego zdjęcia - Tomasz Skajster

•  

Qui pro quo - Henryk Manteuffel Szoege

•  

Komunikat Wydziału Łączności Koleżeńskiej - A.W. [Antoni Wejtko?]

•  

Konstanty Przewłocki - W.M. [Witold Morzycki?]

•  

Bal Arkonji - Mieczysław Jałowiecki

•  

Pokąsany przez psa wściekłego - Mieczysław Jałowiecki

•  

Życie matki - Andrzej Ostromęcki

•  

Polskie cnoty - Wieńczysław Wagner




Artykuł redakcyjny


Drodzy Czytelnicy!

Z radością witam w nowym, mam nadzieję, że lepszym niż dotychczasowe, Biuletynie.

Kolega Andrzej Szeptycki pisze o naszych lepszych i gorszych kwaterach w ciągu ostatniej dekady, puentują to zdjęcia z otwarcia nowego lokalu Arkonii, raczej lepszego od poprzednich (Wilcza to nie jest, ale cóż...).

Dla zainteresowanych szermierką studencką, a szczególnie arkońską - krótki tekst kol. Tomka Skajstra. Z historycznych - wspomnienie fil. Ostromęckiego o matce i zabawna anegdota fil. Manteuffla o ojcu, też filistrze.

Nie wymagają rekomendacji teksty fil. Mieczysława Jałowieckiego, które drukujemy dzięki uprzejmości jego wnuka, p. Michała Jałowieckiego. Pan Michał był tak miły, że przesłał nam do archiwum nie odbitkę, ale oryginalny maszynopis dziadka-filistra z roku 1946. Dokument oczywiście trafił do archiwum i czuję, że in extenso trafi do Księgi 125-lecia.

Z Biuletynu Arkońskiego z 1930 r. wygrzebałem tekst dziwnie aktualny, choć pod niepozornym tytułem - Komunikat Wydziału Łączności Koleżeńskiej. Jego wnioski można chyba bez większych zmian zastosować i dziś. Z tego samego biuletynu przedrukowałem też wspomnienie o filistrze-założycielu Konstantym Przewłockim.

Na zakończenie tekst fil. Wieńczysława Wagnera o polskich cnotach. Bardzo serdecznie polecam jego lekturę, bo rzadko się zdarza taka zdroworozsądkowa i - co najważniejsze - oparta na faktach apologia Polski, ze szczególnym uwzględnieniem I Rzeczypospolitej, wspaniałego państwa, które zdołaliśmy zbudować w Europie Środkowej, a potem wysiłkiem własnym i sąsiadów wszystko przeputać. Jest czego żałować, jest skąd czerpać wzory.

Zapraszam do lektury! Nieustająco proszę o nowe teksty!

Bartłomiej Kachniarz (cetus 1995)



spis treści ↑


Część oficjalna


1. Skład Zarządu Związku Filistrów Arkonii

Prezes: Ignacy Wilski
Wiceprezes: Andrzej Kuśmierz
Wiceprezes: Wojciech Nielubowicz
Sekretarz: Gerard Dźwigała
Skarbnik: Rafał Kozłowski

2. Skład Prezydium Korporacji Akademickiej Arkonia

Prezes: Szymon Kachniarz
Wiceprezes zewnętrzny: Tomasz Skajster
Wiceprezes wewnętrzny: Łukasz Wojdyga
Sekretarz: Piotr Cichy
Skarbnik: Krzysztof Dziomdziora

3. Oldermani:

Coetus 2000: Tomasz Mering
Coetus 2001: Łukasz Wojdyga

Zaproszenia:

Magdalena Łukasik i fil. Grzegorz Sosnkowski serdecznie zapraszają Rodzinę Arkońską na swój ślub w kościele św. Jacka OO. Dominikanów, przy ul. Freta 10 w Warszawie, w sobotę 8 czerwca 2002 r., o godz. 17.00.

Hanna Gorska i fil. Szymon Sławiński biorą ślub tydzień później - i też zapraszają nań Rodzinę Arkońską. Uroczystość odbędzie się w kaplicy Matki Boskiej Anielskiej w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, w sobotę 15 czerwca 2002 r., o godz. 10.30.

Patrycja Patykowska i kol. Piotr Cichy nie mniej serdecznie zapraszają na swój ślub, do kościoła Matki Bożej Łaskawej OO. Jezuitów przy ul. Świętojańskiej 10 w Warszawie, w sobotę 7 września 2002 r. o godz. 12.00.



spis treści ↑


Imprezy arkońskie grudzień 2001 - maj 2002


14 grudnia - uroczyste otwarcie nowej kwatery przy ul. Koźlej 10;

15 grudnia - rybka;

16 grudnia - opłatek Koła Filistrowych i Filistrówien Arkonii;

18 grudnia - wykład kol. Adama Wiejaka nt. "Teoretyczne aspekty języka";

2002

1 stycznia - spotkanie poświęcone rocznicy stanu wojennego - Stara Galeria ZPAF i dyskusja na kwaterze, przygotował kol. Bartłomiej Kachniarz;

15 stycznia - wykład p. Artura Wojciechowskiego - warsztaty z zakresu komunikacji interpersonalnej;

22 stycznia - kol. Janusza Tomaszewskiego referat "Wizja: rozpoznawanie otoczenia";

20 lutego - inauguracja "nowej tradycji" - Obiadów Środowych; od tej chwili w każdą środę o godz. 13.15 w stołówce PAN (Pałac Staszica) odbywa się zbiorowa arkońska konsumpcja;

24 lutego - spotkanie Arkonów z fil. Zygmuntem Augustowskim (Konwent Polonia) na Kwaterze;

26 lutego - spotkanie Rodziny Arkońskiej, na którym fil. Edward Ruszczyc wygłosił wykład o życiu i twórczości swojego Ojca - Ferdynanda;

l marca - odbyła się knajpa, której tematem była przyjaźń międzykorporacyjna; w spotkaniu wzięli udział przedstawiciele Konwentu Polonia z Gdańska;

5 marca - koło marcowe, na którym zostali oficjalnie przyjęci trzej nowi koledzy: Maciej Popek, Wojciech Kuźnia oraz Maciej Popławski;

6 marca - rozpoczęcie kolejnej edycji kursu tańca; przez 6 kolejnych tygodni kol. Piotr Ermich wprowadzał kolegów w arkana tańców klasycznych i nowoczesnych przed Balem Arkonii;

12 marca - spotkanie otwarte z o. prof. Jackiem Salijem OP poświęcone "Miłości nieprzyjaciół w polskiej tradycji niepodległościowej", lokal KIK;

15 marca - wyjście do Teatru Współczesnego na sztukę wg Bohumila Hrabala - "Bambini di Praga";

19 marca - kol. Wojciech Klata wygłosił referat "Wpływ mediów - problemy teoretyczne";

21 marca - wykład "Co każdy inteligent powinien wiedzieć o Inkach" wygłosił prof. Jan Szemiński z UW;

23 marca - tradycyjne Jajeczko Koła Filistrowych i Filistrówien Arkonii, z udziałem Koła Filistrowych Polonii;

24 marca - nie mniej tradycyjne Jajeczko Arkonii;

26 marca - kulturalne spotkanie Rodziny Arkońskiej w Muzeum Narodowym, na wystawie grafik A. Durera;

16 kwietnia - wykład fil. Dominika Dowgiałły, geologa, "Biblijny potop w świetle najnowszych badań naukowych";

20 kwietnia - w auli Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej, pod patronatem Rektorów uczelni warszawskich, odbył się XLVIII Bal Arkonii; komisarz balowy - kol. Janusz Tomaszewski;

26 kwietnia - miała miejsce kolejna knajpa;

28 kwietnia - Arkoni pod przewodem fil. Wojciecha Daniewskiego wybrali się na wycieczkę do Puszczy Kampinoskiej;

30 kwietnia - wykład na temat sztuki współczesnej wygłosiła p. Monika Kamińska z Galerii Zachęta;

7 maja - na kole majowym został przyjęty kolejny fuks - kol. Maciej Zieliński; tym samym ostatecznie sformowany został nowy cetus pod wodzą kol. Łukasza Wojdygi, w liczbie 4 fuksów.

Opr. WSD



spis treści ↑


Z kwatery na kwaterę


Dla kolejnych cetusów będzie - miejmy nadzieję - rzeczą niezrozumiałą, że w odległych czasach, kiedy na drzwiach przy ul. Koźlej 10 nie wisiała jeszcze tabliczka "Arkonia", jednym z podstawowych tematów obrad większości Komerszów, jak i zwykłych kół, był tradycyjnie problem kwatery. Pozostaje jednak faktem, że znalezienie odpowiedniego lokalu, w którym moglibyśmy prowadzić działalność, było jednym z ważniejszych wyzwań przed jakim stanęło Stowarzyszenie w pierwszej dekadzie po odrodzeniu. Z perspektywy kwatery na Koźlej-Freta warto obecnie spojrzeć w przeszłość i przypomnieć sobie wszystkie miejsca, gdzie toczyło się nasze życie korporacyjne, wszystkie problemy, jakie stwarzał brak własnej siedziby z prawdziwego zdarzenia, wszystkich ludzi dzięki którym mieliśmy gdzie się spotykać. Z góry zastrzegam, że nie będzie z pewnością to lista wyczerpująca - niewielu z nas pamięta już chyba wszystkie mieszkania, domy, knajpy i kluby, w których przyszło nam się spotykać od czasu reaktywacji Arkonii na początku lat dziewięćdziesiątych.

Kiedy trafiłem jako gość do Arkonii (październik 1995), spotykaliśmy się w mieszkaniu fil. Pawła Jakubowskiego przy ul. Oboźnej. Mieszkanie było dogodnie położone (100 metrów od głównego campusu Uniwersytetu Warszawskiego) i niezbyt duże. Mimo niewielkiego metrażu, atmosfera tych pierwszych spotkań z Arkonią pozostaje dla mnie niezapomniana. Szczególnie tkwi w mej pamięci zorganizowana w listopadzie czy grudniu 1995 r. knajpa oraz fil. Andrzej Morstin, który dyrygował wówczas chórem Arkonów, uderzając w tym celu energicznie w stojący pomiędzy nami stolik. Nie jest pewne, czy stolik przeżył regularne wizyty Arkonów. Tak czy inaczej, wkrótce postanowiliśmy znaleźć inną kwaterę, jako iż regularne spotkania w niewielkim mieszkaniu nie były chyba najlepszym rozwiązaniem ani dla gospodarza, ani dla samej Arkonii.

Po wyprowadzce z ul. Oboźnej, kwatera mieściła się przez pewien czas w mieszkaniu przy ul. Chocimskiej, które udostępnił nam - o ile mnie pamięć nie zawodzi - fil. Ignacy Wilski. Mieszkanie - w przeciwieństwie do poprzedniego - nie było zamieszkałe, tak więc mogliśmy tam spokojnie urzędować. Brak stałego lokatora miał jednak również pewne wady - pewnego wieczoru kolega mający jedyny komplet kluczy poważnie się spóźnił, a kwatera rozpoczęła się w samochodzie fil. Łukasza Szumowskiego, w którym urzędowało w pewnym momencie coś koło ośmiu kolegów. Na kwaterze przy ul. Chocimskiej zaczęły się też pierwsze znane mi problemy z sąsiadami. Pewnego wieczoru długo błąkałem się po klatce schodowej, bezskutecznie usiłując sobie przypomnieć numer mieszkania lub chociaż piętro, na którym mieściła się kwatera. W pewnym momencie przyłapał mnie jakiś starszy jegomość, który zaczął mnie szczegółowo indagować: A dokąd? A do kogo? A po co? Po moich dość niejasnych wyjaśnieniach dotyczących korporacji, Arkonii, filistrów, cyrkli i piramidy, jegomość niechybnie doszedł do wniosku, że jestem włamywaczem, czego zresztą nie omieszkał mi oświadczyć.

Z czasem opuściliśmy ul. Chocimską i gdzieś na początku drugiego semestru roku 1995/96 zaczęliśmy się regularnie spotykać w siedzibie Związku Łowieckiego, przy Nowym Świecie, gdzie już wcześniej odbywały się niektóre spotkania arkońskie, takie jak Ostatki czy Wieczornica. Związek Łowiecki miał liczne zalety i kilka wad. Była tam sporych rozmiarów sala, biblioteka (za moich czasów niestety z reguły zamknięta), ogromna głowa łosia wisząca obok wejścia, na dziedzińcu - rzeźba przedstawiająca jednego z pierwszych wiceprezesów itp. Niestety, na tej wspaniałej kwaterze mieliśmy współlokatorów, a dokładnie mówiąc głównych lokatorów, czyli członków wspomnianego już Polskiego Związku Łowieckiego. Teoretycznie, mogliśmy korzystać z sali dwa razy w tygodniu od godz. 19.00. Bywało jednak, że zebrania PZŁ przeciągały się, a my zostawaliśmy - w przenośni, a w zimie i dosłownie - na lodzie. Pamiętam, że w marcu 1996 r. zaprosiliśmy na spotkanie otwarte jakiegoś szacownego prelegenta - ojca czy też promotora któregoś z kolegów. Niestety o 19.00, kiedy miał się rozpocząć wykład, łowcy w najlepsze deliberowali nad przyszłością polskiego myślistwa. Musieliśmy więc z niepyszną miną przeprosić prelegenta i zaproszonych gości, a sami poszliśmy do knajpy. Kiedy wróciliśmy koło 21.00, myśliwi na szczęście wyczerpali już porządek obrad, więc mogliśmy zakończyć spotkanie na kwaterze. Podczas jednej z tych przymusowych wędrówek po mieście, gdy wobec zebrania Związku Łowieckiego szukaliśmy jakiejś alternatywnej kwatery, trafiliśmy do kawiarni "Nowy Świat". Szatniarz nieco się zdziwił, gdy zobaczył grupę 15-20 młodych ludzi wchodzących do lokalu. Zapytał jednak pół żartem: A państwo co? Młodzież od Kwaśniewskiego? Fil. Maciej Stanecki na to - wskazując na gwiazdę na deklu - odpowiedział bez namysłu: Tak, tak - i to z Izraela! Obsługa "Nowego Światu" już nas więcej nie niepokoiła. Jeden kolegów usłyszał jednak na korytarzu rozmowę dwu kelnerek: Mów co chcesz, ale ja się założę, że tacy to mają pod kurtkami kije bejsbolowe.

Mówiąc o naszych kolejnych kwaterach, nie sposób pominąć gościnne domy fil.fil. Rafała Kozłowskiego oraz Witolda Wilińskiego, w których odbywały się co jakiś czas spotkania arkońskie, gdy siedziba Związku Łowieckiego była zajęta. Chyba na jednym z tych spotkań, będąc już młodym fuksem, dowiedziałem się o wielkiej nowinie - Arkonia będzie miała własną, prawdziwą kwaterę! Filistrzy warszawskich korporacji wynajęli podziemia przy ul. Górnośląskiej, gdzie miały odtąd urzędować Arkonia oraz Respublica i Aquilonia. Tak oto, w lecie 1996 r., przeprowadziliśmy się na Powiśle.

Kwatera przy ul. Górnośląskiej nie była zbyt reprezentacyjna. Stare Powiśle zamieszkałe przez ostatnich przedstawicieli przedwojennej "warsiawki", wąska brama, brudna klatka schodowa, wreszcie długi korytarz prowadzący do naszej części podziemi wielu mogły odstraszyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że byliśmy wreszcie u siebie. Po raz pierwszy mogliśmy przyjść na kwaterę i wyjść z niej, kiedy chcieliśmy, spędzić tam noc, zorganizować Koło, knajpę, fuksówkę, posiedzenie prezydium i nie byliśmy od nikogo zależni. Przed oficjalnym otwarciem kwaterę trzeba było jeszcze wyremontować. Postanowiliśmy dokonać tego sami, pod kierownictwem fil. Kozłowskiego, który pełnił w roku 1996-97 funkcję wiceprezesa wewnętrznego. Remont dostarczył nam wiele radości, tym bardziej że pierwsze prace prowadziliśmy przy świecach (na kwaterze nie było jeszcze prądu), obserwując z zaciekawieniem kilku kolegów, którzy - mimo bojowych warunków - postanowili przyjść na nową kwaterę w garniturach. Pod koniec roku, pierwszą część remontu mieliśmy za sobą - w grudniu 1996 r. przy ul. Górnośląskiej odbyła się Rybka. Pół roku później, po zakończeniu prac, po dorocznej mszy komerszowej w trzecią sobotę maja, miało miejsce poświęcenie kwatery, w którym wzięła udział cała Rodzina Arkońska, filistrzy Polonii, Welecji i Jagiellonii oraz przedstawiciele warszawskich korporacji.

Na ul. Górnośląskiej sąsiadowaliśmy z Respublikanami i z Aquilonami oraz z lokalnymi mieszkańcami. Z tymi pierwszymi spotykaliśmy się regularnie, co pozwoliło na zacieśnienie więzów międzykorporacyjnych. Ci drudzy również chcieli nas poznać (pisałem już o tym jakiś czas temu na łamach Biuletynu) - kiedyś nawet włamali się na kwaterę licząc zapewne na obfite łupy. Wynieśli na szczęście tylko napoczętą skrzynkę piwa, my zaś mogliśmy przez następne lata pokazywać zdumionym gościom zamurowaną już dziurę w ścianie, przez którą dostali się nasi sąsiedzi. Nowa kwatera nie była duża (ok. 40 m2). Miała za to swoisty urok, którego jednym z elementów, poza sąsiadami, była kanalizacja, która często dawała o sobie znać. Przede wszystkim, wiedzieliśmy dość dokładnie jaki jest poziom Wisły, gdyż docierała ona co jakiś czas aż do podziemi przy ul. Górnośląskiej. Ponadto, na kwaterze regularnie dało się słyszeć charakterystyczne odgłosy docierające z rur, co poważnie utrudniało zachowanie powagi podczas obrad Koła czy podczas spotkań naukowych. Tych ostatnich odbyło się przez cztery lata na ul. Górnośląskiej sporo. Warto przypomnieć, że gościliśmy wówczas w naszych progach m.in. prof. Adama Strzembosza, I prezesa Sądu Najwyższego, czy też Rafała Ziemkiewicza - publicystę, a zarazem pisarza science-fiction. Nie zmieniało to jednak faktu, że niektóre spotkania wciąż trzeba było organizować poza kwaterą.

Spotkania otwarte odbywały się początkowo w Związku Łowieckim, następnie w Klubie Inteligencji Katolickiej przy ul. Kopernika oraz w auli Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego przy ul. Karowej. Przez rok, dzięki fil. Ferdynandowi Ruszczycowi, raz w miesiącu mogliśmy korzystać z sali kinowej mieszczącej się w podziemiach Muzeum Narodowego. Komersze - dzięki pomocy fil. Kazimierza Augustowskiego z Welecji - tradycyjnie organizowano w Klubie Pietrzaka, a jesienne Msze św. - w kościele przy ul. Chłodnej, a następnie w kościele ojców dominikanów przy ul. Freta. Jeśli chodzi o "Jajeczka", "Rybki" i kolędy, to szybko okazało się, że kwatera przy ul. Górnośląskiej jest zbyt mała, by pomieścić wszystkich Arkonów. Z tego powodu, wraz z upływem lat coraz częściej organizowaliśmy je w Związku Łowieckim, w siedzibie PAX-u, przy ul. Wspólnej lub w liceum "Platerek" przy ul. Pięknej. W tymże liceum ważniejsze spotkania organizowało również Koło Filistrowych i Filistrówien Arkonii. Z kronikarskiej dokładności przypomnieć trzeba jeszcze, że Wieczornice odbywały się najpierw w Związku Łowieckim (lata 1994-97), a następnie w Liceum im. Staszica przy (1998-2000) i w Liceum im. Batorego (2001 r.). Pierwszy powojenny Bal zorganizowano w 1995 r. w Resursie Obywatelskiej (siedziba Wspólnoty Polskiej przy Krakowskim Przedmieściu). Kolejne odbywały się z reguły w Auli Kryształowej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego przy ul. Nowoursynowskiej, choć w 1997 r. fil. Wiliński zorganizował doroczny bal w siedzibie Naczelnej Organizacji Technicznej. Od 2000 r. Bale odbywają się w Hotelu Europejskim, który - choć mniejszy - wydaje się bardziej przyciągać gości, niż mieszcząca się na peryferiach miasta Aula Kryształowa.

Ta krótka lista dowodzi dobitnie, że trzeba było wreszcie wyprowadzić się z kwatery przy ul. Górnośląskiej i znaleźć jakąś lepszą siedzibę. Sprawa ta była tym bardziej pilna, że dotychczasowa kwatera powoli popadała w ruinę, co było wynikiem tak problemów z kanalizacją, jak i faktu że kwatera była "tymczasowa", więc z czasem przestano się o nią troszczyć. Problem nowej kwatery był regularnie tematem obrad Związku Filistrów, Koła, jak i codziennych rozmów. Niestety większość propozycji rozbijała się o różnorodne przeszkody, przede wszystkim natury finansowej. By temu zaradzić, w 1998 r. członkowie ZFA! powołali Fundację Odbudowy Kwatery Arkonii. W 1999 r. pojawił się pomysł, który wydawał się możliwy do zrealizowania - mieliśmy zamieszkać na barce zakotwiczonej na brzegu Wisły. Koszty takiego przedsięwzięcia wydawały się stosunkowo niewielkie, nie było ryzyka konfliktów z sąsiadami, poza tym nowa kwatera mieściłaby się prawie w centrum miasta. Po paru miesiącach, entuzjazm opadł - ujawniły się bowiem dość zasadnicze trudności natury technicznej. Projekt kwatery na barce upadł. Wciąż nie mieliśmy siedziby na miarę naszych marzeń. Tymczasem Respublikanie już wyprowadzili się z ul. Górnośląskiej i zapraszali na nową, wspaniałą kwaterę przy ul. Ordynackiej.

W czerwcu 2000 r. Koło powierzyło mi funkcję prezesa Arkonii. Wśród priorytetów nowego prezydium figurowało rzecz jasna znalezienie nowej kwatery. Można jednak podejrzewać, że najprawdopodobniej przez kolejny rok niewiele by się zmieniło i dalej deliberowaliśmy o zaletach i wadach mieszkań, domów, podziemi, które mogłyby posłużyć Stowarzyszeniu za siedzibę. W sierpniu 2000 r. nasza sytuacja całkowicie się jednak zmieniła - gmina wypowiedziała Stowarzyszeniu Filistrów Polskich Korporacji Akademickich umowę najmu podziemi przy ul. Górnośląskiej. Znalezienie nowej kwatery stało się więc niezbędne.

Poszukiwania ruszyły pełną parą. Już pod koniec września, dzięki nieocenionej fil. Zofii Buykowej, udało się znaleźć obszerne podziemia przy ul. Andersa, które można było wynająć pod dość przystępnej cenie. Po krótkich konsultacjach zapadła decyzja: Wchodzimy w to. Zaczęły się negocjacje z administracją dotyczące umowy najmu oraz przymiarki dotyczące urządzenia kwatery. Nasi architekci i specjaliści budowlani (fil.fil Jacek Niedziółko i Ignacy Wilski oraz kol.kol. Szymon Kachniarz i Ireneusz Kossakowski) byli jednak coraz mniej entuzjastyczni. Przede wszystkim, stało się jasne, że urządzenie wnętrza, kanalizacja i wentylacja pociągną ogromne koszty. Ponadto, co może ważniejsze, podziemia przy ul. Andersa po prostu nie bardzo nadawały się, by urządzić tam kwaterę z prawdziwego zdarzenia. Była tam ogromna sala wielkości niewielkiego parkingu podziemnego, której sufit regularnie przeciekał. Było wiele korytarzy i zaułków, które mnie osobiście kojarzyły się z grami komputerowymi typu "Quake", czy "Doom". Nie było natomiast pomieszczenia, w którym mogło by toczyć się życie korporacyjne, a jedyna sala o rozsądnej powierzchni była długa i wąska, tak więc groziło nam - zgodnie ze słowami Bartka Kachniarza - że "Koło zmieni się w Elipsę". Po paru miesiącach projekt przeprowadzki na ul. Andersa został zatem zarzucony.

Wkrótce odkryliśmy kolejne podziemia - tym razem niedaleko od Placu Bankowego, przy ul. Orlej. Tamtejsza piwnica bardzo przypadła nam do gustu - była mniejsza od tej przy ul. Andersa, wymagała mniejszych nakładów finansowych, a rozkład przestrzenny pomieszczeń dużo bardziej odpowiadał naszym potrzebom. Pojawiły się jednak problemy ze strony administracji. Najpierw próbowano nas przekonać, że piwnica przy ul. Orlej jest wprawdzie do wynajęcia, ale na pewno nas nie zainteresuje, potem mówiono że ktoś inny już złożył ofertę najmu. Mimo to, nie daliśmy się zrazić. Ostatecznie okazało się, że jesteśmy jedynym potencjalnym najemcą - byliśmy zatem pewni, że będziemy mieli wreszcie kwaterę. Nasza radość okazała się jednak przedwczesna - w ostatniej chwili administracja (zdaje się że w momencie zmiany władz w gminie) wynajęła "naszą" piwnicę komuś innemu. Znowu zostaliśmy na lodzie.

Tymczasem zaczął się nowy rok akademicki, a 1 listopada 2000 r. mieliśmy się wyprowadzić z ul. Górnośląskiej. Postanowiliśmy zdeponować nasze meble w domu Wojciecha i Krzysztofa Dziomdziory przy ul. Olimpijskiej. Spotkania - liczyliśmy że będzie to "najwyżej kilka tygodni" - miały odbywać się w jednym z pubów w pawilonach na tyłach Nowego Światu, a koło - w piwnicy przy ul. Olimpijskiej. Jak wiadomo, prowizorka jest zawsze najtrwalsza - istotnie, korzystaliśmy z gościny kol. Dziomdziorów przez blisko rok. W podziemiach ich domu odbywały się Koła, spotkania naukowe, fuksówki, knajpy - jednym słowem toczyło się tam normalne życie korporacyjne.

Nasi gospodarze znosili naszą obecność wyjątkowo dobrze, choć niekiedy - że tak to ujmę - nieco nadużywaliśmy gościnności. Szczególnie godne podkreślenia są tu zasługi kol. Krzysztofa Dziomdziory, którego frekwencja w okresie naszego pobytu na ul. Olimpijskiej wynosiła chyba 100%. Krzysztof zawsze jako pierwszy zjawiał się w domu, by przyjąć Arkonów, a potem cierpliwie czekał, aż ostatni z nich opuszczą wreszcie kwaterę. Czasem zdarzało się nawet, że przyjmował zbłąkanych kolegów, którzy dotarli na ul. Olimpijską, mimo że wcale nie planowano na ten dzień żadnego spotkania. Przez ten rok doszło zresztą do kilku zabawnych incydentów. Pierwszy miał miejsce w grudniu, kiedy Krzysztof - chyba jedyny raz - nieco się spóźnił. Pod bramą przy ul. Olimpijskiej zgromadziło się wówczas grono ok. 15 Arkonów, którzy żwawo podskakiwali, gdyż było dość rześko. Gdy Krzysztof wreszcie się zjawił, kilku z nich prawie rzuciło się na niego, chcąc mu dać dobitnie do zrozumienia, co sądzą o tym przymusowym łyku świeżego powietrza, którego dzięki niemu zażyliśmy. Nie wiem co myśleli sobie wówczas inni mieszkańcy ul. Olimpijskiej. Sądzę jednak, że cała sprawa mogła wydać się w najwyższym stopniu nieciekawa - najpierw przed domem sąsiadów gromadzi się grupa podejrzanie wyglądających osobników, a potem część z nich ma wyraźnie mordercze zamiary wobec gospodarza, który z powodu niewielkiego wzrostu wyraźnie nie jest w stanie stawić im czoła. Drugi incydent zdarzył się pod nieobecność kol.kol. Dziomdziorów. Tego dnia w planie spotkań arkońskich zaplanowano spotkanie otwarte w KIK-u czy też uroczystą knajpę w siedzibie PAX-u. Mimo to, z przyzwyczajenia, któryś z kolegów zawędrował na ul. Olimpijską. Długo dzwonił i pokrzykiwał przed domem. Gdy jednak nikt nie raczył mu otworzyć, postanowił samodzielnie dostać się na kwaterę i po prostu przeskoczył przez ogrodzenie. Na szczęście sąsiedzi po raz kolejny wykazali brak czujności i nie skończyło się to wizytą stróżów prawa, a wspomniany Arkon zrozumiał wreszcie że na kwaterze kolegów raczej nie uświadczy. Choć mieliśmy "tymczasową" bazę przy ul. Olimpijskiej, dalej szukaliśmy lokalu, w którym można by urządzić kwaterę. W grudniu 2000 r. któryś z kolegów odkrył podziemia przy ul. Freta (wejście od ul. Koźlej). Pierwsza wizyta dała bardzo pomyślne wyniki. Lokal spełniał nasze wymagania, a ponadto wymagał stosunkowo niewielkich nakładów finansowych - był tam już bowiem zainstalowany prąd, kanalizacja, a nawet linia telefoniczna. Jedyną wadą podziemi był fakt, że dawniej mieściła się tam knajpa, w której również spotykali się - jak głosiła plotka - wyłącznie panowie. Na początku 2001 r. rozpoczęły się negocjacje z administracją. Głównym punktem spornym było pytanie czy umowa najmu ma być zawarta na czas określony, czy nie. W końcu zgodziliśmy się na to drugie rozwiązanie, jako iż forsowała je administracja. W międzyczasie zaczęliśmy się przygotowywać do remontu mając nadzieję, że w okolicach komerszu 2001 r. będziemy mogli wprowadzić się na kwaterę. Tymczasem, pod koniec kwietnia doszła do nas hiobowa wieść - administracja, która kilka tygodni wcześniej podpisała z nami umowę, postanowiła ją wypowiedzieć, gdyż doszła do wniosku, że bardziej opłaci się jej urządzić w "naszych" podziemiach szalety publiczne! Wróciliśmy do punktu wyjścia. Po pół roku od wyprowadzki z ul. Górnośląskiej i trzech kolejnych, nieudanych próbach, wciąż nie mieliśmy kwatery.

Na szczęście, jak w filmie z Hollywood, wszystko skończyło się happy endem. We wrześniu okazało się, że w efekcie działań podjętych przez naszych filistrów, administracja "wypowiedziała wypowiedzenie". Arkońscy architekci szybko sporządzili ostateczny projekt wnętrza, potem z pomocą kolegów i zatrudnionych w tym celu fachowców przeprowadzono remont. W grudniu 2001 r. odbyła się z udziałem Rodziny Arkońskiej uroczysta inauguracja i poświęcenie kwatery. Na drzwiach wejściowych zawisła tabliczka z napisem "Arkonia", a przy wejściu fil. Strzembosz namalował wspaniały herb. Po latach tułaczki, mieliśmy wreszcie kwaterę!

Na tym ostatnim wydarzeniu mógłbym właściwie zakończyć swoją opowieść. Chciałbym jednak dodać jeszcze parę słów. Osobiście - z powodu nieobecności w Polsce - nie brałem udziału w remoncie, ani w inauguracji kwatery. Na ul. Koźlej zjawiłem się dopiero pod koniec grudnia. Gdy byłem tam po raz kolejny, na początku stycznia, byłem świadkiem rozmowy członków prezydium z fil. Ignacym Wilskim. Prezes ZFA! z ojcowską troskliwością dopytywał się wówczas czego nam trzeba, czy potrzebny jest telefon, komputer, może internet. Pomyślałem sobie wówczas, że choć z ul. Oboźnej na ul. Koźlą nie jest tak daleko, to w ciągu 6 lat mojej bytności w Arkonii przeszliśmy długą, bardzo długą drogę. Nie można tego teraz zaprzepaścić.

Andrzej Szeptycki (cetus 1995)
Paryż, styczeń 2002 r.



spis treści ↑


Otwarcie nowej kwatery


Na ten moment młode pokolenia Arkonów czekały od lat. Naszą peregrynację od kwatery do kwatery opisał zresztą szczegółowo Andrzej Szeptycki. Tym razem wreszcie się udało! Od 14 grudnia 2001 r. stała kwatera Arkonii mieści się przy ul. Koźlej 10 na Nowym Mieście (nie należy jej mylić z ulicą Kozią koło Placu Zamkowego). W uroczystym otwarciu udział wzięła duża część Rodziny Arkońskiej, a także zaproszeni goście z zaprzyjaźnionych korporacji. Trójbarwną wstęgę przecinali przedstawiciele trzech członów Arkonii. Przedstawiciel filistrów, nasz senior Roman Sroczyński przeciął część granatową. Filistrowa Krystyna Ruszczycowa przecięła część białą. Na koniec prezes młodej Arkonii, kol. Szymon Kachniarz, przeciął ostatnią, zieloną część wstęgi. Wszyscy znaleźli się więc na właściwym miejscu. Na dobry początek kwaterę poświęcił po sąsiedzku o. Krzysztof Lipowicz, dominikanin z pobliskiego klasztoru św. Jacka. Nowa kwatera jest już sprawdzona w warunkach bojowych. Niemal codziennie odbywają się spotkania i nie jest wyjątkiem, że ktoś zostaje na noc.

Bartłomiej Kachniarz



spis treści ↑


Analiza pewnego zdjęcia


Surfując po internecie, a będąc na stronie Arkonii, przypomniałem sobie, iż omówiłem byłem pewną, znajdującą się na niej fotografię o tytule: "Zdjęcie zbiorowe Arkonii z początku XX wieku" z pewnym stosunkowo miłym, starszym już jegomościem. Zdarzenie miało miejsce parę już miesięcy temu, ale postaram się sobie przypomnieć jak najdokładniej konkluzje naszej rozmowy. Pan ów nazywa się Gunther Rupp i jest najstarszym w Rzeszy fechtmistrzem, nauczycielem ponad połowy pracujących w zawodzie "trenerów szermierki studenckiej". Fotografia została przedyskutowana i chętnie podzielę się z kolegami spostrzeżeniami.

Instruktaż - aby z sensem czytać dalej warto rzucić (-ać) okiem na zdjęcie.

Adrem:

Ad l. [Die Stulp] - rękawica fechtunkowa, a ściślej ochraniacz przedramienia, zakończony rękawicą. Wyrób skórzany - na zdjęciu model zabytkowy, w handlu niedostępny.

Ad 2. Szlagier koszowy ćwiczebny [der Paukkorbschlager] - wygląda na robotę własną albo okolicznego kowala.

Ad 3. Szabla menzurowa [die Mensursabel] - w dzisiejszych czasach niezmiernie rzadko używana, bowiem wymaga niezmiernie skomplikowanej techniki fechtunku. Jest ponadto orężem niebezpiecznym. Przed II wojną światową (a zwłaszcza przed I) menzury na szable stanowiły (tylko w Niemczech?) szczególną rozrywkę - menzur na szlagiery nikt nawet nie liczył. Opowiem o tym więcej przy nadarzającej się okazji.

Ad 4. Szlagier koszowy ćwiczebny (?) [der Paukkorbschlager] - wygląda na lepszą robotę, być może wykorzystano stary kosz menzurowy, z którego zdjęto barwy A!, bo są niewidoczne na zdjęciu. Nie można wykluczyć, iż jest to broń ostra - szlagier koszowy menzurowy [der Mensurkorbschlager] - różniący się m.in. ostrą klingą (trzymany nad rękawicą?!) i koszem w barwach. Barwy mogą być jednak niewidoczne, np. gdyż uległy rozsiekaniu poprzez liczne menzury w dniu uprzednim.

Ad 5. patrz pkt 2. - robota iście kowalska, wygląda prawie jak z bitwy pod Grunwaldem. Niewykluczone jest, iż wykonał go na zlecenie miejscowy fechtmistrz. Pan Rupp opowiadał mi o pewnym znanym z anegdot "fechtmistrzu z Balticum" z przełomu wieków, który zasłynął inwencją wynalazczą i pomysłowością tak w osprzęcie, jak i elementach sztuki szermierczej, wprowadzając doń własne elementy.

Ad 6. Hełm ćwiczebny [das Paukhelm]. Interesująca obręcz chroniąca przed ostrymi cięciami (?). W dzisiejszych czasach produkowane są ciut inne.

Ad 7. Gloka [die Glocke] albo menzurowa [der Mensurglockenschlager] albo ćwiczebna [der Paukglockenschlager]. Polska nazwa w pewnym przybliżeniu to rapier. Nie sposób rozpoznać czy klinga jest ostra - to jedyna różnica pomiędzy menzurową a ćwiczebną. Menzury przy użyciu tej broni odbywają się na wschód od Łaby - na zachód stosuje się szlagiery. "Ale w Balticum to i tak zawsze był groch z kapustą, więc stosowano obie bronie" (koniec cytatu). Menzury przy użyciu "rapierów" są znacznie szybsze, niż szlagierowe, jest to bowiem broń lżejsza.

Ad 8. Przypuszczalnie również "rapier" [die Glocke].

Ad 9. Szlagier koszowy, przypuszczalnie ćwiczebny z wartościowym koszem menzurowym pozbawionym barw - oręż sekundanta? Być może również "szlagier fuksowski" na pierwsza menzurę -jako że fuksy barw (3) nie posiadają.

Ad 10. Szlagier koszowy ćwiczebny roboty kowalskiej, patrz wyżej.

Ad 11. Fuks trzyma hełm (ćwiczebny?), dobrze wykończony, być może sekundancki?

Tak to prawdopodobnie z grubsza na owym zdjęciu śmiesznie wygląda. Broni pojedynkowej w Boziewiczowym sensie nie zaobserwowano. Jeżeli koledzy dobrnęli aż do tego miejsca moich wypocin, to bardzo się cieszę.

Tomasz Skajster (cetus 1997)



spis treści ↑


Qui pro quo


W Biuletynie Arkonii, w numerach 37 i 39, ukazały się dwa teksty wspominające kogoś, kto wśród kolegów nazywany był Ryśkiem Manteufflem. To mnie zmobilizowało, żeby dodać w kolejnym Biuletynie jedną uwagę niezbyt ważną dla ogółu, ale ważną dla mnie, bo dotyczy mojej rodziny. Mianowicie występujący w Biuletynie we wspomnieniach Rysiek Manteuffel to nie mój ojciec, Ryszard Manteuffel Szoege, a stryj Andrzej Manteuffel Szoege (kuzyn ojca; obaj Arkoni), nazywany jednak, nie wiem dlaczego, w rodzinie i przez przyjaciół Ryśkiem. Ojciec mój do baranków nie należał, ale w awanturnictwie do pięt nie dosięgał stryjowi Ryśkowi, zresztą zawodowemu oficerowi 1 pułku szwoleżerów. Wynikały ze zbieżności imion i nazwisk różne nieporozumienia. O jednym ojciec opowiadał mi z uśmiechem, ale i z westchnieniem.

W latach 30-ych ojciec mieszkał na wsi koło Zabłudowa w Białostockiem i oto pewnego dnia dostał przez pocztę wezwanie do instytucji, której nazwa brzmiała coś jak Oficerski Sąd Honorowy czy tym podobnie - dokładnie nie pomnę. Mieściła się ona w obecnym (czy może już byłym, bo samolotu nasza armia nie ma zdaje się już żadnego) DWLocie przy Żwirki i Wigury, koło obecnie tam stojącego pomnika lotnika dłuta Wittiga. Ojciec, lekko przestraszony, ale zawsze obowiązkowy, zdjął buty z cholewami, włożył garnitur i zawiązał krawat po czym udał się do Warszawy. O oznaczonej godzinie wchodzi do wskazanej mu salki, gdzie siedzi ów sąd w osobach, powiedzmy, ppłk artylerii, kapitana lotnictwa i porucznika marynarki.

- Czy pan jest ppor. kawalerii Ryszard M.? - pytają.

- Jestem - odpowiada Ryszard M.

- Czy mógłby nam pan powiedzieć, co robił pan 27 czerwca zeszłego roku o godz. 23.15 na nabrzeżu Kościuszki w Gdyni?

- Nie byłem 27 czerwca o godz. 23.15 na nabrzeżu Kościuszki w Gdyni - odpowiada zgodnie z prawdą Ryszard M.

Na twarzach sądu konsternacja.

- Czy może pan sobie przypomni dobrze ten dzień i tę godzinę?

- Powtarzam jeszcze raz, że... itd. - odpowiada lekko urażony Ryszard M.

Konsternacja sądu się pogłębia. Oto przykry przypadek, oficer Wojska Polskiego, co prawda rezerwista, ale jednak, mija się z prawdą. Jeszcze jedna próba przywrócenia pamięci Ryszardowi M. Wtedy Ryszard M. bije się ręką, nie w piersi ale w czoło, i mówi:

- Panowie, być może chodzi wam o mojego stryjecznego brata Andrzeja M., popularnie nazywanego Ryśkiem, też ppor. kawalerii?

Sąd odetchnął, na twarzach pojawia się ulga. Skład sędziowski wychodzi zza stołu i serdecznie ściska dłoń Ryszardowi M., przepraszając za fatygę podróży. Honor armii został uratowany.

Nie mogłem się powstrzymać od powyższego długaśnego opisu, historia bowiem tkwi mocno w mojej pamięci.

Warszawa, 23.01.2002
Henryk Manteuffel Szoege (cetus 1982)



spis treści ↑


Komunikat Wydziału Łączności Koleżeńskiej


Zgodnie z intencją Ogólnego Zebrania, na pierwszem swem posiedzeniu dnia 11.XI.1930 r. Wydział przyjął rozszerzony program prac na rok bieżący, ustalając jednocześnie dokładny podział czynności poszczególnych członków Wydziału.

I. Organizacja życia koleżeńskiego na terenie warszawskim powierzona została specjalnej sekcji z 5 osób, w skład której weszli delegaci Wydziału do Koła Filistrowych i czynnej Arkonji - co umożliwiło większą ruchliwość i wydajność pracy, leżącej dotychczas na całym Wydziale - zbyt licznym, a więc ciężkim organizmie. Sekcja dążyć będzie do:

1. Przeniesienia życia koleżeńskiego na grunt kwatery drogą zapewnienia filistrom warunków klubowych (osobny lokal, bufet, karty). Tytułem próby dni klubowe urządzane będą na kwaterze 2 razy miesięcznie: w pierwszy i trzeci czwartek każdego miesiąca. (Zebrania środowe w Polonji zostają utrzymane).

2. Bliższej współpracy z czynną Arkonją i Kołem Filistrowych w kierunku podniesienia i ożywienia życia towarzyskiego. Projektowane jest perjodyczne urządzanie rodzinnych zebrań arkońskich na kwaterze (w drugą niedzielę miesiąca, z wyjątkiem lipca, sierpnia i września), zachęcenie domów arkońskich do urządzenia kilku, chociaż skromnych, przyjęć. Wskazanie czynnej Arkonji właściwego kierunku współżycia towarzyskiego z filisterjatem oraz cenna pomoc Koła Filistrowych mogłaby tu wiele dopomóc.


II. Nawiązanie bliższej łączności z Kołami Filisterskimi na prowincji możnaby osiągnąć przez zorganizowanie:

1. Odwiedzin lub zjazdów koleżeńskich w większych miastach. Zbliżeniu temu dopomoże niezawodnie tegoroczny Kalendarzyk Arkoński który poza praktyczną formą kalendarza do notatek codziennych - daje terminarz zebrań arkońskich oraz adresy kolegów, ugrupowane podług miejscowości z oznaczeniem zawodu, względnie zajęcia każdego Arkona. Jadąc w sprawie prywatnej lub urzędowej, Arkon będzie mógł znaleźć na prowincji swego kolegę, spotkać i spędzić chwil kilka, z korzyścią dla miłego spędzenia czasu, zasięgnięcia zawodowych informacyj oraz łączności koleżeńskiej.

2. Urządzenie dorocznej wspólnej imprezy towarzyskiej na większą skalę (poza wykorzystaniem balu arkońskiego) - np. wspólnej wycieczki tygodniowej, zjazdu gdzieś na wsi - u jednego z filistrów, rajdu samochodowego, polowania lub t.p. Wydział przystępuje do realizacji tych pomysłów jeszcze przed latem 1931 r., mając na względzie ściślejsze zorganizowanie Kół prowincjonalnych.

3. Sekcja pomocy zawodowej winna być rozszerzona również na prowincję, gdzie nieraz przecie, zwłaszcza na Kresach, brak rąk fachowych do pracy.

Wszystkie powyższe poczynania będą mogły być urzeczywistnione tylko w tym wypadku, jeżeli ogół kolegów zechce je szczerze - po arkońsku - poprzeć. Wydział zwraca się z gorącą prośbą o zgłaszanie się do współpracy, nadsyłanie swych wniosków i propozycyj, uwag, wskazówek, jednanie do czynnej pracy w Związku biernych dotąd kolegów. Skład Wydziału na rok bieżący podaliśmy w części oficjalnej.

Przewodniczącym Wydziału jest kol. Lucjan Jętkiewicz, zastępcą przew. kol. Antoni Wejtko, sekretarzem kol. Ludwik Jachimowicz, kierownikiem Sekcji Warsz. Łączności Koleżeńskiej kol. Stanisław Jacobson, a kierownikiem Sekcji Pomocy Zawodowej kol. Stefan Plewiński.

A. W. [Antoni Wejtko? (cetus 1914)]

Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 3, 1930 r.



spis treści ↑


Konstanty Przewłocki


W dniu 19 sierpnia 1930 r. Związek Filistrów Arkonii poniósł niepowetowaną stratę w osobie Filistra Założyciela, ś.p. Konstantego Przewłockiego, który po długich i ciężkich cierpieniach zmarł w Graefenbergu na Śląsku Czeskim, osieracając liczną rodzinę, której był ukochanym patrjarchą i nieliczne już grono współzałożycieli Arkonii i kolegów-przyjaciół, których był chlubą.

Urodzony w dniu 18-ym września 1857 r. w rodowym majątku Woli Gałęzowskiej Ziemi Lubelskiej, otrzymał pod kierunkiem ubóstwianej przezeń matki wykwintne i staranne wychowanie i wszechstronne domowe wykształcenie, już w pierwszej młodości czerpiąc w rodzinnej, kulturalnej atmosferze cnót i zasad głęboko religijnych i obywatelskich zadatki wybitnych cech charakteru, umysłu i talentów, którymi miał w dalszem swem życiu zabłysnąć.

Wstąpiwszy do Politechniki Ryskiej, pełen ideałów młodzieńczych, przyjmuje czynny udział w ówczesnem życiu akademickiem i przyczynia się z zapałem do zespolenia Polonji akademickiej i założenia korporacji "Arkonia", której dewizie "prawdą a pracą" pozostał przez cały ciąg swego życia wiernym. Jedna sobie powszechny szacunek i przyjaźń wśród kolegów. Pamiętnym pozostało dla Arkonów z owych czasów, studenckie mieszkanie na Muhlenstrasse, które zamieszkiwała czwórka nieodłącznych przyjaciół: Konstanty Przewłocki, Dymitr Korybut-Daszkiewicz, Bronisław Romer i Bohdan Sołtan, jednocześnie wykonawcy słynnego arkońskiego kwartetu wokalnego, którego "Przylecieli sokołowie" było artystyczną ozdobą każdego zebrania, komerszu i uroczystego obchodu.

Mieszkanie na Muhlenstrasse było więc nie tylko przybytkiem pracy, podniosłych koleżeńskich wymian myśli i dążeń do ziszczenia młodzieńczych ideałów, kwitła w niem i sztuka, w której prym trzymał ś.p. Konstanty, obdarzony genjalnym wprost talentem muzycznym. Talent ten, rozbudzony i rozwinięty do doskonałości przez matkę, znajduje w Rydze znakomitego mistrza w osobie profesora Roetschería, a w dojrzałym już wieku doprowadzony zostaje przez znaną sławę światową, Leszetyckiego, do najwyższych szczytów wirtuozostwa i artyzmu.

Ukończywszy z odznaczeniem wydział inżynieryjno-mechaniczny, pojmuje za żonę hr. Eleonorę Zyberk-Platerównę i przerzuca się na rolnictwo, jako dziedzic rodowego majątku, Woli Gałęzowskiej. Jako dowód uniwersalnych wartości i dzielności ś.p. Konstantego Przewłockiego, służyć może fakt, że nie otrzymawszy fachowego rolnego wykształcenia, potrafił nie tylko podnieść swą ojcowiznę do najwyższych stopni kultury, lecz zdołał znakomicie powiększyć swą fortunę, zajmując czołowe stanowisko wśród ziemiaństwa Lubelskiego.

Początkowo jako radca, potem jako Prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Lublinie, zyskuje sobie powszechny szacunek i uznanie i wyniesiony wreszcie zostaje z wyboru na godność członka Rady Państwa w Petersburgu.

Jako filister Arkonji, ilekroć ewolucja programu i wewnętrznego ustroju Arkonji była przedmiotem obrad zjazdów filisterskich i wspólnych narad, służy zawsze Stowarzyszeniu swą światłą radą i doświadczeniem, czuwając nad zachowaniem przewodnich ideałów, które wytknęli założyciele Arkonji.

Po wojnie światowej rozwija dalej swą rozległą działalność, staje na czele Towarzystwa Dobroczynności w Lublinie, w roku zaś 1929 odbywa kilkomiesięczną pielgrzymkę do Ziemi Świętej, ziszczając w ten sposób od dawna odczuwaną potrzebę swej religijnej i głęboko wierzącej duszy.

Umarł na obczyźnie, otoczony gronem swych Dzieci, które wychował na dzielnych obywateli kraju.

Pochowany został w grobach rodzinnych w Bychawie.

Nad trumną Jego, w imieniu czynnej Arkonji i Związku Filistrów, słowa żalu i uznania wypowiedział filister i przyjaciel Jego, Witold Morzycki.

Cześć Jego Pamięci!

Warszawa, dn. 6 XI 1930 r.

W.M. [Witold Morzycki? (cetus 1879)]

Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 3, 1930 r.



spis treści ↑


Bal Arkonji


Było to na początku Marca. Śniegi jeszcze nie zeszły a sanna była dobra. Słońce zaczęło przygrzewać w południe, w powietrzu czuć było już wiosnę. Tegoroczny karnawał był wyjątkowo długi. Zgodnie z uświęconą tradycją, Bal Arkonji stanowił zakończenie karnawału i był jakby ostatnim fajerwerkiem okresu zabaw, po którym miał nastąpić Popielec. Spodziewano się licznego zjazdu ziemiaństwa nie tylko z sąsiedniej Żmudzi i Inflant, ale i dalekiej Ukrainy, Podola, a nawet Królestwa.

Już od miesiąca nasza komisja balowa pracowała usilnie nad przygotowaniem do tej uroczystości, która oprócz zabawy miała zapełnić studencką kasę stypendjalną. Należało zawczasu obmyśleć wszystko do najdrobniejszych szczegółów, wydrukować i rozesłać setki zaproszeń, przygotować ozdobne karnety, zamówić orkiestrę, obstalować cukry, ciastka, owoce, kwiaty, wreszcie poskładać liczne wizyty "notablom" Miasta i sąsiedniemu ziemiaństwu bałtyckiemu.

Naszych dwóch sławnych wodzirejów w osobach Józefa Charmańskiego i Aleksandra Kozłowskiego przy pomocy młodszych kolegów opracowało dokładny plan strategiczny, ułożyło figury do kontredansa, kotyljona, mazura. Każdemu z nas wyznaczono role. W wielkiej sali Arkonji co kilka dni odbywały się próby tańców, na których korygowano wszelkie niedokładności taneczne młodszej generacji.

Komisja balowa musiała posiadać oprócz zalet towarzyskich wiele zdolności dyplomatycznych i taktu aby nikogo nie obrazić, a jednocześnie ustrzedz od wkroczenia na salę balową elementów, które by mogły swoją obecnością zepsuć ogólny nastrój i charakter zabawy i na przyszłość poderwać opinję. Towarzystwo rygskie, a szczególnie ziemiaństwo bałtyckie były pod tym względem bardzo czułe.

Dzięki jednak uzdolnieniom towarzyskim naszych komisarzy, którzy umieli wysterować w tym zdradliwym, a pełnym podwodnych skał potoku, na balach Arkonji panowała harmonja, bawiono się w dobranym towarzystwie, a w historji naszego stowarzyszenia nie pamiętam nawet najmniejszego niedociągnięcia, ani najmniejszego zgrzytu. Rodzice i opiekunowie z całym zaufaniem pozostawiali swe córki na czas balu pod opieką arkonów w przekonaniu, że nie będą narażone na najmniejszy nietakt towarzyski. W stowarzyszeniu naszym panowała żelazna dyscyplina, a biada temu w którego obecności któryś z panów przekroczyłby bezkarnie zakreśloną granicę etykiety towarzyskiej lub dopuścił się najmniejszej poufałości względem naszych tancerek.

Raz tylko zdarzył się wypadek, gdy jakimś cudem dostała się na salę pewna dama rosjanka, mająca w towarzystwie rygskim bardzo niepochlebną, a ustaloną opinję. Nim się jednak zgromadzona publiczność spostrzegła, już w czasie pierwszego walca w sposób bardzo dyskretny "wytańczono ją z sali". Naraziło nas to bardzo miejscowej żandarmerii, ale ówczesny gubernator rygski generał Zwiegincew całkowicie był po naszej stronie i nie dopuścił do żadnych szykan.

Przestrzegano też surowo, aby żadna z tancerek nie siedziała w oczekiwaniu, nim ją kto wreszcie zaprosi do tańca. Dyżurowaliśmy po kolei jako rezerwa, a skoro tylko zauważono, że tancerka została poza nawiasem, wnet któryś z nas prosił ją do tańca, dzięki temu nikt z naszych gości nie opuszczał balu z uczuciem rozczarowania lub goryczy w sercu.

Nadszedł wreszcie wieczór uroczysty.

Po całodziennej pracy ledwo zdążyliśmy się przebrać aby się stawić, zanim nie zjawią się pierwsi goście. Olbrzymia sala rygskiego klubu strzeleckiego jaśniała od świateł. Nasi koledzy architekci własnoręcznie udekorowali ściany barwami naszego stowarzyszenia, zawiesili chorągwie, ustawili kwiaty i różne egzotyczne rośliny zmieniając rzeczywistość w jakiś zaczarowany, jakby wycięty z bajki świat. Zachwyt ogólny wzbudziło udekorowanie sali bufetowej w formie pięknej, barokowej bombonjerki.

Zebraliśmy się w przedsionku sali czekając na gości. Byliśmy ubrani we fraki z białym goździkiem w butonjerce, białe kamizelki na których odbijały piękne barwy wstęg korporacyjnych. Na nogach mieliśmy lakierowane lekkie półbuciki i nieodzowne w owych "przyzwoitych" czasach białe rękawiczki w ręku.

Na chórze orkiestra dostrajała już swe instrumenta.

Było po jedenastej, gdy pierwsze przybyły nasze gospodynie: Panie: Michałowa Benisławska, Mieczysławowa hr. Potulicka, Sędzina Jankiewiczowa, Baronowa Transee, Generałowa Olendzka, Pani Medekszyna Ks. Juljanowa Puzynina, baronowa Offenberg, Profesorowa Wodzińska i Małżonka Gubernatora Pani Zwiegincew.

Spotykaliśmy naszych gości u wejścia i podając ramię paniom wprowadzaliśmy na salę.

Po kolei gospodarze balu oprowadzali młodzież po sali przedstawiając opiekunom i tancerkom. Za owych czasów było nie do pomyślenia prosić do tańca nie będąc przedstawionym rodzicom lub opiekunom panny.

Sala się zapełniła. Wzdłuż ścian na kształt długiej kwiecistej girlandy wyrzędowały się tancerki mając za sobą ochronną barykadę matek i opiekunek usadowionych z całą należną atencją w wygodnych fotelach.

Dano znak orkiestrze. Bal się rozpoczął...

Rozległy się poważne tony poloneza. Prezes Arkonji prowadził w pierwszej parze jedną z gospodyń balu. Za nimi rozwinął się w całej krasie barwny korowód kierowany mistrzowsko przez naszych gospodarzy z zachowaniem tradycyjnych ukłonów i figur. Był to zapewne najpiękniejszy polonez, który oglądałem w życiu.

Nastąpiła przerwa. Młodzież spieszyła do tancerek aby zaprosić zawczasu do następnych dłuższych tańców i wpisać swoje nazwisko do ozdobnego karneciku damy. Należało spieszyć, bo w kilka minut co najmilsze tancerki miały swoje karneciki zapełnione i biada temu, kto się spóźnił, spotkała go dyskretna odmowa - dziękuję, już tańczę - której często towarzyszył figlarny lub ironiczny uśmiech. Tylko skończony niezdara lub człowiek z urodzenia nieśmiały nie potrafił zawczasu ułożyć sobie z kim chciałby tańczyć i kogo należy poprosić do kontredansa, kotyljona, a co najgłówniejsze mazura i następnej w ślad za tem kolacji.

Kto nie przeżył wszystkich emocji, radości, niepewności losu, nadziei lub zawodów związanych z proszeniem do mazura, kto nie starał się przezwyciężyć trudności połączonych z tańczeniem w pierwszej czwórce lub ósemce, kto nie został wybrany lub pominięty przy figurze dobierania, ten nie zaznał w pełni życia. Mazur był bowiem tą jedyna chwilą w czasie której można było porozmawiać dłużej ze swoją tancerką, a z mazurem łączyło się pojęcie pierwszej nici sympatji lub miłości pomiędzy dwoma młodemi sercami. Jakże często kończył się mazur beznadziejnym zawodem, a jakże rzadko stawano od kolacji z sercem pełnym radości i wiary w przyszłość, a jakim pięknym wydawał się świat w takich chwilach.

Nie można się dziwić, że czuwające na fotelach matki przeżywały ciężkie lub radosne okresy, a ich wprawne oko od pierwszego spojrzenia ocenić potrafiło sytuację.

Na salę spłynęła rzewna melodja wiedeńskiego walca. Pary się zakręciły w takt muzyki, tej dziwnej upajającej muzyki straussowskiej, tchnącej młodością, wiosną i kwieciem. To nie była ta brutalna, hałaśliwa zbieranina tonów przeplatana rykiem saksofona lub dźwiękami przypominającymi rondle kuchenne wprowadzona przez dzikie plemiona murzyńskie do zwyrodniałej duszy białego człowieka. Czy dzisiejsze modne tańce w czasie których tancerz bez ceremonji opiera swoje gołe, brudne ręce na żebrach tancerki pozostawiając na jasnej sukience widoczne ślady swych palców zasługują na miano kulturalnej zabawy?

Tańczyliśmy dawniej nie inaczej, jak w białych rękawiczkach, z zachowaniem szacunku należnego kobiecie i przestrzeganiem kulturalnych form towarzyskich. Był to taniec wymagający wielkiej gracji, dobrego ucha i silnej, a zdecydowanej w prowadzeniu swej tancerki ręki, wreszcie umiejętności trzymania swej damy.

Przyszły inne czasy, inne zwyczaje.

Gdy obserwuję dzisiejsze modne tańce, jakże mi często przychodzą na myśl słowa jednego z Arkonów dawnego pokolenia:

- Ce n'est pas la dance, c'est un frottage - szepnął mi kiedyś na ucho na jednym z "reprezentacyjnych" balów warszawskich.

Po krótkiej przerwie nastąpił kontredans.

Dziś dawno zapomniano o tym pięknym, pełnym misternych figur i niespodzianek tańcu. Na przyjęciu dobrze prowadzony kontredans był nie tylko miłym wypoczynkiem po walcu, ale źródłem prawdziwej wesołości, dawał możność dowcipnej wymiany słów ze swoim vis a vis, a jakże często śmiech tancerzy i szczebiot tancerek przygłuszał tony orkiestry.

W ślad za kontredansem nastała dłuższa przerwa. Panie przeszły do sali bufetowej, gdzie już służba roznosiła chłodniki, cukry i owoce.

Następny krótki walc był jakby preludjum do mazura.

Mazur................

Daleki jestem od krytyki, ale często zapytywałem siebie, przyglądając się w rzadkich okazjach mazurom tańczonym na współczesnych balach, do jakiej właściwie kategorji i jakim mianem należało by ochrzcić ten taniec.

Czy ta dzisiejsza nieokiełznana bieganina po sali, w czasie której tancerze na kształt rozjuszonego stada bawołów pędzą na oślep przed siebie, z pochyloną głową, brykając w prawo i lewo na oślep (co ma udawać hołubce), a za sobą ciągną zdyszaną, ledwie nadążającą wyciągniętym truchtem tancerkę, zasługuje na miano mazura?

Szanowni tancerze i tancerki, gdybyście zechcieli stanąć gdzieś z boku i przyjrzeć się sobie, to nie mazur, to chyba jakiś dziki taniec wojowniczych szczepów centralnej Afryki.

Jakże inaczej tańczono mazura na balu Arkonji w roku 1895. Jak poważnie, spokojnie, a zarazem dziarsko płynęły pary w takt tego pięknego tańca narodowego. Z jakim zacięciem a umiejętnościami odtańczyła mazura pierwsza ósemka, zdobywając ogólny poklask sali.

W swoim długim życiu bywałem na wielu zabawach, widziałem bale dworskie w Petersburgu i Berlinie, ale z całym przekonaniem stwierdzam, że żaden z nich nie dorównał balom rygskiej Arkonji.

Dziś z oddali lat jakże mi często staje w oczach ten pierwszy bal korporacyjny, a razem ze wspomnieniem młodości płyną dziarskie tony mazura lub rzewna melodja "fal Dunaju", a z pod korony kruczych lub blond włosów patrzą na mnie jasne, pogodne oczy naszych tancerek. Jakże wesoło i beztrosko bawiliśmy się w owych odległych czasach, nie przeczuwając, że nad naszym życiem zbierają się groźne a wrogie siły, które obrócą w proch wszystko, co było nam drogie i święte, wszystko w cośmy wrośli całą naszą duszą, całym naszym istnieniem. Nie jedna z moich dawnych tancerek zginęła w okropnych odmętach dzisiejszych strasznych czasów, nie jedna poniosła śmierć męczeńską w niemieckich obozach, więzieniach bolszewickich lub gdzieś w dalekich tundrach Syberji lub stepach Mongolji.

A wiele mocy ducha niezłomnej wiary i odwagi tkwiło w tych waszych wątłych postaciach.

A gdy dziś tak często wracam do Was myślą, moje drogie tancerki, to nie tylko dla miłych wspomnień związanych z waszą osobą, ale dlatego, że mi na myśl o Was usta mimowolnie szepczą słowa modlitwy, a ręce składają się w błaganiu.

Na dworze już ciemno. Pokój tonie w półmroku. Na kominku tli się tylko czerwonym zarzewiem węgiel rzucając krwawe światło na parę fotografji, które mi ocalały z powodzi, a są dziś dla mnie jedynym a najdroższym skarbem.

Jest cisza przerywana jedynie monotonnym tykaniem zegara. Zatracam powoli poczucie rzeczywistości. Czy te moje dzisiejsze tułactwo z dala od kraju, te szmaty życia, które mi jeszcze pozostały, ta beznadziejna bezdomność są jakimś snem koszmarnym czy jawą, snem po którym nastąpi wreszcie przebudzenie, może już na innym lepszym świecie, nie wiem.

Myśl moja błądzi gdzieś daleko w tym zaklętym, czarownym świecie wspomnień, tego jedynego skarbu, który nam pozostał, a którego wraże siły nie zdołają wyrwać nam z duszy.

W półmroku przesuwa się w wyobraźni korowód mglistych postaci moich dawnych tancerek.

I oto ja, niegodny tułacz, chciałbym paść przed Wami na kolana i ślady stóp waszych całować i prosić Was o wstawiennictwo do Pana by mnie "Mężczyźnie" dał taką moc ducha i wiary, którą w chwilach niewoli i niedoli naszego narodu obdarzał Was... Kobiety Polki...

Bal się skończył. Nie zbierało się nam na sen, w duszy i w sercu było zbyt wiele radości i nadziei. Zapomnieliśmy o dorożkach mających nas odwieźć. Do domu wracaliśmy na piechotę. Ogarnęło nas orzeźwiające powietrze wczesnego, słonecznego, wiosennego poranka. Z pobliskiej piekarni dolatywał zapach świeżo pieczonego chleba.

Szliśmy w milczeniu, każdy zatopiony w swoich myślach i wspomnieniach.

Raptownie towarzysz mój Mik Wereszczaka przystanął na chwilę i rzekł:

- A jednak jakie piękne jest życie, prawda?

- O tak - odrzekłem z głębokim przekonaniem w głosie.

Mieczysław Jałowiecki (cetus 1895)



spis treści ↑


Pokąsany przez psa wściekłego


Będąc w Peterhofie dostałem wiadomość o zbliżających się urodzinach naszego dawniejszego oldermana Władka Mazarakiego. Władek ukończył swój dyplom i wybierał się na stałe do siebie na daleką Ukrainę. Umówiliśmy się, że pojedziemy na tę uroczystość do Mittawy- miasta rządzonego przez naszego przyjaciela policmajstra znanego nam z dawnych czasów w Rydze, przyzwoitego i wyrozumiałego niemca bałtyckiego.

Do Rygi na jego miejsce nadesłano jakiegoś ponurego moskala, z którym mieliśmy tysiące przykrości; był to typowy cham bez cienia poczucia humoru. Po krótkim pobycie gubernator Zwiegincew wyrzucił wreszcie tego pana ku zadowoleniu całego miasta.

Bawiliśmy się doskonale, ale w drodze powrotnej do stacji kolejowej zły los chciał, abyśmy nos w nos spotkali się z naszym przyjacielem policmajstrem. Zatrzymał konia i pozdrowiwszy nas spytał co robimy w mieście. Dowiedziawszy się o urodzinach Władka wyskoczył z powozu, rozstawił ramiona i zawołał:

- No panowie, co za okazja; i ja muszę ufetować jubilata, proszę do mnie na kieliszek wina.

Tłumaczyliśmy, że musimy wracać do Politechniki.

- Nu, takich rzeczy mnie staremu nie gadajcie - aresztuję was wszystkich, i proszę ze mną do mieszkania.

Nie było rady, musieliśmy ustąpić przed siłą.

Nie będę opisywał szczegółów przyjęcia. Przez całš dobę korzystaliśmy z jego gościnności, świetnej kuchni i znakomitych trunków, któremi nas częstował, i dopiero dnia następnego, na pół przytomni odprowadzeni przez naszego gospodarza znaleźliśmy się na stacji kolejowej.

Jeden z nas - kolega X, mniej wytrzymały na trunki i noce bezsenne, zasnął natychmiast nie doczekawszy nadejścia pociągu. Nie mogąc go dobudzić, zdecydowaliśmy oddać X-a pod opiekę bagażowego. Wsunęliśmy mu kilka rubli poleciwszy nakleić na tym żywym bagażu kilka nalepek w rodzaju:

- Szkło ostrożnie nie przewracać -

- Ostrożnie towar łatwo psujący -

i umieściliśmy naszego przyjaciela wśród kufrów i walizek w wagonie bagażowym. Usadowiliśmy się w zarezerwowanym przez policmajstra przedziale i zasnęliśmy niebawem.

Wejście bagażowego przerwało nam sen:

- Tak panowie, nie wiem co robić, wasz towarzysz tam mocno szumi i hałasuje

- Hałasuje? Co doprawdy, proszę trzymać jego w zamknięciu, on jest pokąsany przez psa wściekłego, zapewne dostał ataku i może pokaleczyć.

- Wot tak sztuka - rzekł bagażowy chwyciwszy się za głowę - trzeba zawiadomić naczelnika następnej stacji.

Pociąg zatrzymał się na stacji Ołaj i za chwilę wagonie ukazała się czerwona czapka zawiadowcy.

- Co słyszę panowie, tam w wagonie wściekły człowiek.

- Tak jest - zawołaliśmy chórem - nie tylko wściekły, ale i niebezpieczny.

- Nu trzeba zatrzymać pociąg i zawiadomić Rygę, z takim chorym nie ma szutek (żartów).

Nie przeczuwaliśmy niestety, że cała sprawa przyjmie dla nas bardzo nieprzyjemny obrót.

Gdy pociąg nasz wtoczył się na stację końcową, tzw. Dworzec Mittawski w Rydze, ujrzeliśmy na peronie zawiadowcę stacji w otoczeniu żandarmów kolejowych, doktora i kilku tragarzy. Zobaczywszy co się święci wyskoczyliśmy pospiesznie z pociągu aby zdążyć z pomocą nieszczęsnej ofierze naszego głupiego żartu.

Tymczasem zawiadowca uszykował tragarzy. Do drzwi bagażowych przywiązano linkę i na komendę żandarma odsunięto drzwi. Gdy się jednak w szczelinie ukazała niegolona, czerwona z oburzenia głowa naszego przyjaciela, żandarm kolejowy co prędzej kazał zasunąć drzwi na nowo. Podeszliśmy do naczelnika tłumacząc, że to był tylko żart, i że kolega nasz jest zdrów.

- Panowie nie mówcie, czdora - głupstwa - ja sam jego widziałem, widno czto bieszennyj (widać, że wściekły) - rzekł naczelnik - Wprost widać, powtórzył, chce rzucić się na ludzi i pokąsać.

Nie pomogły żadne interwencje z naszej strony, przeciwnie, wpadliśmy w podejrzenie, że chcemy ukryć chorobę.

Po krótkiej naradzie zdecydowano otworzyć drzwi od wagonu, wypuścić wściekłego na peron i skrępować sznurami.

Ustawiono tragarzy półkolem.

- No rebiata, chłopcy, raz, dwa, trzy, otwierajcie - zawołał zawiadowca.

W otwartych drzwiach ukazała się wściekła naprawdę fizjonomia naszego kolegi, wyskoczył na peron, ale nim zdążył otworzyć usta skrępowano go linkami i mimo protestów i szamotania odniesiono go do ambulatorjum kolejowego.

Co potem było, co było?

Sprawa znalazła się przed trybunałem Senatu Uniwersyteckiego. Przewodniczący i sędziowie utknęli nosy w papierach z trudem utrzymując powagę. Sala natomiast trzęsła się od śmiechu. Śmieli się świadkowie, śmieli oskarżyciele, śmieli się sami podsądni, a największa wesołość ogarnęła publiczność, która tłumnie napłynęła na te jedyne w swoim rodzaju widowisko.

Wyrokiem Senatu skazano nas, nie wyjmując poszkodowanego, na odsiedzenie doby w karcerze politechnicznym.

Odsiedzieliśmy w towarzystwie wściekłego całą dobę w tej szacownej instytucji. Czas nam schodził na graniu w brydża i korzystaniu z obfitych zapasów i napoi nadesłanych biednym, niesłusznie skrzywdzonym ofiarom, przez panie z filisterji.

Gdym w dwadzieścia lat po tej przygodzie odwiedził za bytnością w Rydze naszą dawną uczelnię, nasz stary pedel ucieszył się serdecznie na mój widok:

- Jakie to były te nasze dawne czasy, jakie dobre czasy; przecież pan był jednym z ostatnich prawdziwych burszów, którzy odsiadywali karcer - pamięta pan?

- Obecna młodzież to do niczego - dodał machnąwszy ręką.

Mieczysław Jałowiecki (cetus!1895)

Teksty fil. Jałowieckiego wybrał i do druku przygotował kol. Wojciech Sława Darkiewicz (cetus 2000).



spis treści ↑


Życie matki


Był przełom lat dwudziestych i trzydziestych. Ala Deskur kończyła szkołę średnią. Oczywiście pensję. Pensja Królowej Jadwigi mieściła się u zbiegu Alej Ujazdowskich i Placu Trzech Krzyży, zaś Ala mieszkała wraz z rodzicami przy Hożej 28 (tel. 87-18), więc do szkoły nie miała daleko i codziennie wędrowała tam pieszo. Na pensji panowała surowa dyscyplina więc Ala musiała dygać ilekroć na korytarzu spotykała przełożoną. Jej ojciec, Henryk Deskur był radcą w Ministerstwie Komunikacji (Nowy Świat 14). Ministrem był wtedy inżynier Alfons Kuhn. Pan radca w każdą sobotę brał do ręki hebanową laseczkę ze srebrną rękojeścią i udawał się na bridge'a do swoich przyjaciół Kazimierza i Bronisławy Natansonów w Aleje Ujazdowskie 28 (tel. 26-57). Przysługiwał mu też ogromny srebrny, służbowy zegarek zwany cebulą który nosił w kieszonce kamizelki. W tygodniu "Tatek" miał jednak zawsze czas dla swojej rodziny. Matka Ali, Stefania z Wołowskich była kobietą bardzo piękną; posiwiała już w dwudziestym roku życia ale wtedy pani z towarzystwa nigdy nie przyszło by do głowy by farbować włosy. Pilnowała, by w rodzinie panował religijny nastrój. Przez cały maj odmawiali wspólnie, przed ołtarzykiem litanię do Matki Boskiej. W niedzielę chodzili na Mszę Św. do parafialnego kościoła Św. Aleksandra na Plac Trzech Krzyży. Oboje rodzice mieli niesłychanie bliski kontakt z dziećmi, ale byli surowi i wymagali dyscypliny.

Wszystko więc odbywało się w centrum Warszawy. Może za wyjątkiem wakacji. Wakacje Ala Deskur spędzała od lat w majątku Sancygniów koło Działoszyc w kieleckiem, należącym do krewnych jej ojca, Andrzeja i Stanisławy Deskurów, zwanych Stryjem Jędrusiem i Ciocią Staszka. Była tam piątka dzieci, jeździło się konno, brało udział w polowaniach i uczestniczyło w żniwach, jeżdżąc po polach linijką. Wspomnienia zostały na całe życie. Czasem jednak cała rodzina udawała się do wód. Były wyprawy do Krynicy gdzie w spacerach po deptaku towarzyszyła ukochana czarna jamniczka Zulunia. Chyba był też Rymanów.

W 1931 Ala Deskur zdała maturę i w nagrodę brat jej matki, Ksiądz Stanisław Wołowski zwany Stryjkiem Stasiem zabrał ją we wspaniałą podróż. Był to dziewiczy rejs Batorego, podróż "Po słońce południa". Na balach kapitańskich tańczyła z Melchiorem Wańkowiczem ("...ależ panno Alu!"). Zahaczyli o Marokko, więc były i wielbłądy i różowe mrożone wino, które tak cudownie szło do głowy.

Po powrocie zdała do Szkoły Nauk Politycznych na Wydział Polityczny, Szkoła mieściła się przy Rej a 7 i Helena Deskur od roku 1931 była jej słuchaczką rzeczywistą (legitymacja nr 4231). Dyrektorem Szkoły był wtedy dr Edmund Jan Reyman, a dziekanem Wydziału Politycznego dr Julian Makowski. Szkoła miała przygotowywać kadry dla dyplomacji i administracji i Ala Deskur w semestrze letnim 1932 dostała czwórkę na egzaminie z ekonomii politycznej (prof. dr Roman). W tym samym semestrze zdawała historię dyplomacji (prof. dr Iwaszkiewicz), ogólną teorię prawa - tylko na trójkę (prof. dr W. Komarnicki). W semestrze letnim 1932/33 zdawała prawo narodów (prof. dr J. Makowski - 5) i geografię polityczną (prof. dr J. Loth - 5). Profesor doktor Oskar Halecki wykładał Europę współczesną- dostała piątkę.

Zaczęła też żyć życiem innych studentów uczelni warszawskich. Było to barwne życie korporacji. Jej brat Stefan Deskur, student Szkoły Głównej Handlowej i liczni znajomi byli członkami Korporacji Akademickiej Arkonia. Co roku w dniu l lutego odbywał się w Resursie Kupieckiej przy ul Senatorskiej tradycyjny bal karnawałowy - duże wydarzenie w życiu młodzieży warszawskiej. Co pewien czas odbywały się też na kwaterze Korporacji (Wilcza 60) wieczornice taneczne. Do upadłego tańczyła więc mazura i prowadzonego walca, bawiąc się znakomicie.

Może już wtedy zwróciła uwagę na Mirka Ostromęckiego, też Arkona, opromienionego sławą przywódcy strajków studentów Politechniki Warszawskiej i przewodniczącego Porozumienia Bratnich Pomocy Uczelni Warszawskich. Wydawało się, że on ma przed sobą karierę polityczną, ona miała być dyplomatką. Perspektywa jasna i prosta.

Mirosław Ostromęcki mieszkał przy Hożej (nr 34, tel. 91 -70). Jego ojciec Michał był inżynierem, matka Anna z Sumińskich pochodziła z ziemi płockiej. Więc znów wszystko odbywało się w centrum Warszawy, na dodatek prawie na tym samym podwórku.

28 marca 1936 r. Ala Deskur otrzymała legitymację członkowską nr 171 Stowarzyszenia Absolwentów Szkoły Nauk Politycznych i za dwa kwartały 1935 r. zapłaciła składkę w wysokości 3 zł. Ogromne pieniądze. Mirek współpracował wtedy z ramienia Bratnich Pomocy Uczelni Warszawskich z pułkownikiem Tomaszewskim nad powołaniem Legii Akademickiej. Ala odrzuciła propozycję posady sekretarki w wydziale konsularnym przy Poselstwie Polskim w Bernie i rozpoczęła pracę w Dyrekcji Lasów Państwowych. Popołudniami jeździli na rowerowe wycieczki nad Wisłę na Wał Miedzeszyński.

Aż nadszedł wrzesień 1939 r. Na beztroskie i rozpolitykowane centrum Warszawy zaczęły się sypać bomby. Potem nastąpiło oblężenie. Ala Deskur, jako sanitariuszka, pracuje w Szpitalu Ujazdowskim. Dźwiga gary z zupą, opatruje żołnierzy. Ranni czepiają się jej fartucha prosząc: "Siostro, niech siostra wyśle ten list. Siostra ma dobrą rękę, na pewno dojdzie!".

Panienka z dobrego domu w centrum Warszawy, wychowana w tradycyjnych wartościach zaczyna się sprawdzać w ciężkich warunkach. Był to początek - miała się potem sprawdzić wielokrotnie w warunkach jeszcze cięższych. Mirek rzuca się w wir pracy konspiracyjnej.

15 lipca 1940 r. umarł ojciec Ali. Jeszcze w okresie żałoby, 28 grudnia tegoż roku, w kościele Św. Aleksandra na Pl. Trzech Krzyży odbył się ślub Ali i Mirka. Warunki były konspiracyjne, nie wiedzieli, czy wszystkich z kościoła nie wygarnie gestapo. Zamieszkali na ul. Filtrowej, a potem obok na Solariego gdzie 15 listopada 1942 r. urodził się syn Andrzej.

Ale gestapo szło tropem Mirka. Mało mieszka w domu, zmienia nazwisko, adresy. Życie codzienne nieraz komplikuje się dramatycznie. 15 lipca 1944 Ala urodziła córeczkę - Anię. Dwa tygodnie potem wybucha powstanie. Ulica Filtrowa już w pierwszych dniach walk zostaje zajęta przez pozostające w służbie niemieckiej rosyjskie oddziały brygady Kamińskiego.

Ze spaceru z dziećmi, tak jak stała, z dwutygodniowym niemowlęciem na ręku i małym Andrzejkiem Ala zostaje popędzona na Zieleniak - obóz przejściowy dla ludności cywilnej. Jeszcze jej ściągnęli pierścionki z rąk. Nie miała pokarmu. Na Zieleniaku niemowlę ssie kostki cukru owinięte jakąś szmatką. Ludzie dookoła jedzą trawę. Przyjechała jednak komisja niemieckiego Czerwonego Krzyża. Kobiety z dziećmi wypuszczali. Udało się wyjść i dotrzeć w bezpieczne miejsce. Szeligi pod Warszawą były majątkiem Jadwigi i Władysława Olizarów - przyjaciół jeszcze sprzed wojny.

Mirek walczył w powstaniu. Po jego upadku, zupełnie przypadkowo pojawił się pewnego dnia w tych samych Szeligach. Byli więc znów razem i musieli myśleć co dalej. Alę ciągnęło do rodziny do Sancygniowa. Zresztą gdzie mieli się podziać? W Sancygniowie wylądowali pod koniec roku 1944, jadąc jakimś nie ogrzewanym transportem kolejowym. 15 stycznia 1945 r. wieczorem wzgórza nad Sancygniowem zaroiły się i weszła Armia Czerwona. Pomieszcziki i bieżeńcy (dziedzice i uciekinierzy) musieli opuścić pałac. Poszła do sowieckiego pułkownika i powiedziała, że potrzebuje mleka dla dzieci. "To weź sobie krowę" - odpowiedział. Nie bardzo wiedziała co z tą krową zrobić. Ale mleko dla dzieci było.

Kolejna ucieczka, jakieś wiejskie chałupy, pokoik w Miechowie. Mirek znów ruszył konspiracyjnym szlakiem. Gdzie się udać? Pomyślała, że może jakoś się urządzi na Ziemiach Odzyskanych. I w lipcu 1945 r. zjawili się we Wrocławiu. Wokół zgliszcza, szabrownicy, pustka. Administracja polska dopiero się organizuje, ale udało się jej uzyskać przydział na niezbyt zrujnowany dom w dzielnicy zwanej Bischofswalde (potem Biskupin). Najmuje jakieś niemieckie "złote rączki" i przy pomocy tegoż Herr Ortnera doprowadza dom do stanu używalności. W międzyczasie dowiaduje się, że Mirek został aresztowany przez UB. Odtąd dzieli czas pomiędzy domem we Wrocławiu i podróże do Warszawy, Lublina i Krakowa. Dzieci często pozostają pod opiekąbabci i Niemki, która nazywała się Frau Martha (dzieci mówiąna nią Haj Maj).

Podróże pociągami z powybijanymi szybami. Ala dociera wszędzie - nawet do Dyrektora Departamentu Śledczego MBP płk. Różańskiego i uderza pięścią w biurko. "Nooo, skoro Pani tak zaczyna..." pada złowrogie ostrzeżenie. Wysiłki nie zdają się na nic. Po "procesie" Mirek zostaje skazany na śmierć i po kilku miesiącach Ali udaje się wywalczyć ułaskawienie. Listy Kardynała Sapiehy i Juliana Tuwima do Bieruta pomagają. Teraz trzeba walczyć, by dzieci we Wrocławiu miały co jeść i wyrosły na ludzi: Ala rozpoczyna pracę w Centralnym Zarządzie Przemysłu Roszarniczego. Dzieci nie wiedzą gdzie jest ojciec, w pracy też uchodzi za wdowę. Dorabia jak może, pisze do miejscowej gazety, do radia. Syn Andrzej uczy się ministrantury w parafii Matki Boskiej Pocieszenia O.O. Redemptorystów, a kiedy do szkoły na jakieś święto państwowe chce sobie "zmajstrować" czerwoną chorągiewkę, Ala zdenerwowała się: "Będziesz miał chorągiewkę biało-czerwoną i koniec!". Córka chodzi do przedszkola prowadzonego przez zakonnice.

W 1955 r. Mirek po 10-ciu latach zostaje warunkowo zwolniony z więzienia we Wronkach. Helena Ostromęcka dostaje propozycję objęcia stanowiska Dyrektora Biura Prezydialnego Komisji Antropometrii przy PAN. Z Polską Akademią Nauk związała się na resztę życia zawodowego. Jeszcze 2 lipca 1973 r. uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych na Uniwersytecie Wrocławskim na podstawie pracy "Najstarsze szpitale-przytułki Wrocławia i ich rola społeczna" jednocześnie pracując w Zakładzie Historii Nauki i Techniki PAN. Wnuki nazywały ją Babisia. Zmarła dnia 6 lipca 2000 i została pochowana w grobie rodzinnym Deskurów na Starych Powązkach.

Andrzej Ostromęcki (cetus 1982)



spis treści ↑


Polskie cnoty


Według popularnej w Stanach Zjednoczonych anegdotki, amerykański prezydent stanął do wyścigów z generalnym sekretarzem Sowieckiej Partii Komunistycznej i dotarł pierwszy do mety. Prasa w Waszyngtonie radośnie doniosła o zwycięstwie swojego przywódcy, podczas gdy gazety moskiewskie ogłosiły, że ich przedstawiciel skończył bieg na drugim miejscu, a Amerykanin był drugi od końca.

Na każde zdarzenie można patrzeć z różnych stron i podkreślać to, co się uzna za stosowne. Przed wojną panowała wśród niektórych naszych publicystów moda na "odbrązawianie" polskiej historii i postaci narodowych i te tendencje nadal pokutują na emigracji. We wszystkim są blaski i cienie. Dla znacznej większości turystów Wenecja jest jednym z najpiękniejszych miast na świecie. Zachwycają się harmonią domów, stylem architektury, budową wyrastających wprost z wody patrycjuszowskich rezydencji. Ale znam takiego pana, który tego wszystkiego nie widział. Zauważył jedynie tu i ówdzie płynące śmiecie na kanałach, odpadki papierosów i części gazet. "Brudne, niechlujne miasto. Nie ma po co tam jechać!"

Mówi się czasami, że w Ameryce mało co się liczy oprócz powodzenia finansowego. Liczy się tylko wynik - wszystko inne jest nieważne. To, co się nie udało godne jest krytyki i potępienia.

W istocie niezupełnie tak jest, ale są obserwatorzy, którzy podobne kryteria chcą stosować do historii. Jeżeli naród nie osiągnął potęgi, jeśli nie powiększył swoich granic, jeżeli nie zastraszył innych swoją siłą, to musiało coś z nim być nie w porządku. Wartości moralne, wprowadzenie postępowego podejścia do życia jednostek i narodów nie są czynnikiem wartym zastanowienia. Vae victis! Ten co przegrał jest sam sobie winny. Wniosek bardzo prosty, ale też bardzo nielogiczny.

Oczywiście, fakty przeczą takiemu podejściu do rozwoju wydarzeń, ale trudno przekonać tego, który ustalił jakąś tezę i chce, aby inni w nią uwierzyli. Dlatego będzie powtarzać, że Polacy "winni się nauczyć", że "nie wyciągnęli odpowiednich wniosków z historii", że "nie umieli się rządzić" itp.

Niestety, jedną z rzeczy, których nas nauczyła historia, jest fakt, że najbardziej rozwinięte kraje padały pod ciosami brutalnej siły - dobrze uzbrojonych barbarzyńców. Dzikie hordy zwykle mają na polu bitwy przewagę nad kulturą. Przypadków jest aż za dużo. Tak np. Rzymianie znieśli Kartaginę (i wiele innych państw) siłą oręża a potem sami padli pod ciosami Wandalów, Hunów, Wizygotów i wreszcie Ostrogotów. Turcy podbili Bizancjum i zalali Bałkany. Wysoce kulturalne państwo Khmerów padło pod naporem wrogów i znikło z powierzchni ziemi w końcu XV w. Anglicy przez wiele wieków gnębili Irlandię, a za naszych czasów Sowiety wcieliły np. Litwę, Łotwę i Estonię, a klasę inteligencji wymordowali lub deportowali w głąb Azji. W świecie rządzonym przez silniejszego - Polska przez długi okres broniła się skutecznie w oparciu o cnoty, "którymi stała".

Podobno prawdziwego szczęścia nie ma na tym świecie, ale jeden z najsłynniejszych dokumentów wszystkich czasów, amerykańska Deklaracja Niepodległości z 1776 r. uznała, że dążenie do osiągnięcia szczęścia jest nienaruszalnym prawem człowieka. Jest rzeczą ciekawą, że sformułowanie to zostało po raz pierwszy wyrażone przez znakomitego polskiego pisarza politycznego z XVI w., Wawrzyńca Goślickiego. W swoim De Optima Senatore nakreślił on wskazówki, którymi winni kierować się panujący. Jedną z najważniejszych było polecenie, aby obywatelom umożliwić dochodzenie do szczęścia. Jak to zauważył ambasador Rzeczypospolitej w Waszyngtonie, Tytus Filipowicz, pół wieku temu, najprawdopodobniej to niecodzienne ujęcie Goślickiego wywarło wpływ na autorów Deklaracji Niepodległości. Nie żyliśmy w dawnych czasach i nie możemy odtworzyć atmosfery, która panowała wśród obywateli różnych krajów w ubiegłych wiekach. Wiele danych wskazuje jednak na to, że to poszukiwanie - i może w pewnym stopniu znajdowanie - szczęścia, a przynajmniej zadowolenia w życiu, było łatwiejsze w Polsce niż np. u jej sąsiadów. Mieszkańcy naszego kraju nie obawiali się ucisku ze strony władz, nadmiernych podatków (od Przywileju Koszyckiego z r. 1374), konfiskaty mienia czy bezpodstawnego aresztowania. Nawet bezpieczeństwo życia było w Polsce bardzo wysokie. Przestępstwa były rzadkie i przybysze z innych krajów uważali Polskę za raj dla podróżników. Ludność włościańska lepiej była traktowana niż w prawie wszystkich innych krajach i jedną z przyczyn rozbiorów był fakt, że chłopi uciekali z krajów sąsiednich do Polski.

Oczywiście, powyższe stwierdzenia są ogólnikami, z których każde nadaje się do szczegółowego omówienia. Ogólny wniosek jest jednak jasny: przeciętny obywatel w naszym kraju czuł się lepiej, niż mieszkaniec państw ościennych.

Jedną z podstawowych wolności, uznanych niecałe pół wieku temu przez mocarstwa, które podpisały Kartę Atlantycką, jest wolność od strachu. W Polsce nie potrzeba było żadnych oświadczeń w tej sprawie. Obywatel, który nie popełniał przestępstw, nie musiał się niczego bać, nawet króla. Wszyscy byli równi, a monarcha był jedynie primus inter pares i nie mógł nikogo krzywdzić. W tym samym czasie panujący w większości innych krajów byli panami życia i śmierci swoich poddanych - mogli ich więzić, torturować, skazywać na śmierć głodową (np. kardynała la Balue) lub bezkarnie zabijać (np. księcia de Guise). Jedną z cnót Polski było bezpieczeństwo od samowoli i nadużyć władz, podczas gdy np. we Francji "król słońce" Ludwik XIV mawiał: "L'etat c'est moi" i miał rację ze wszystkich praktycznych względów.

Rzadko zgadzam się z tezami "Partii", w jednym punkcie jednak ma ona rację. Krytykując to, co robiły dawne pokolenia w Polsce i innych krajach w czasach przedrewolucyjnych, komuniści zwracają uwagę na to, że w historii państw "kapitalistycznych" podkreśla się wojny, podboje, zdobycze i mordowanie obcych obywateli. Przydomek "Wielki" zwykle nadawany był tym panującym, którzy zabili jak najwięcej "wrogów", wysłali na tamten świat setki bezbronnych mieszkańców krajów podbitych i zniszczyli pokaźną ilość miast i wsi i to zwykle nie w obronie własnego kraju, lecz w celach zaborczych lub po prostu dla zapewnienia sobie i rodzinie jakichś korzyści dynastycznych. Jedną z cnót Polski było to, że podobne akty nie miały miejsca w naszej historii, a jedyny król, który zasłużył u nas na miano Wielkiego: Kazimierz, nie prowadził wojen, a był "królem chłopków" i "zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną". Za jego panowania powstała też Wszechnica Krakowska (1364), później nazwana Uniwersytetem Jagiellońskim.

W dzisiejszych szkołach w naszym kraju historię Polski obrzydza się i fałszuje. Młodzi ludzie, wychowani w ustroju komunistycznym, nie mają rzeczywistego obrazu naszej przeszłości, chyba że osobno studiują historię, korzystaj ą z poważnych źródeł i wy ciągaj ą z nich odpowiednie wnioski. Widzą na przykład, że rycersko broniliśmy siebie, a wielekroć i inne kraje, przed napaściami i najazdami, ale zaborczo nie atakowaliśmy sąsiadów. Odpieraliśmy agresorów w głąb ich własnych ziem, ale nie mściliśmy się na bezbronnej ludności, co tak często praktykowane było przez inne narody, od Egipcjan, Persów, Chińczyków, Tamerlana (który wyrżnął ok. 80.000 mieszkańców Bagdadu) czy Dżingis-Chana, aż do masowych egzekucji i obozów koncentracyjnych Hitlera lub więzień i zsyłek w głąb Azji dokonywanych przez władze sowieckie.

Łatwo jest powiedzieć, że osiągnięcia polskiego narodu w dziedzinie demokracji i praw ludzkich były w dużej mierze ograniczone do jednej warstwy ludności: szlachty. Oczywiście, że tak było; ale do wszystkich instytucji społecznych trzeba podejść pod kątem widzenia porównawczego. Nie możemy oceniać zjawisk sprzed wielu wieków według obecnych standardów. Konstytucja amerykańska sprzed dwustu lat została powszechnie uznana za jedno z najlepszych, demokratycznych, podstawowych praw ludzkości pomimo tego, że nie obaliła niewolnictwa. Ojciec narodu amerykańskiego Waszyngton miał piękną fermę w Mount Vernon, na której pracowała setka niewolników. Komentatorzy, którzy stosują obecną skalę wartości społecznych do systemów dawnych popełniają więc kardynalny błąd.

Należy dodać, że klasa szlachecka w Polsce była znacznie liczniejsza niż w większości innych krajów i wynosiła 11-12% ogółu ludności, podczas gdy np. we Francji była niższa niż 1%. Prócz tego cnotą Polski było to, że nie była to klasa zamknięta. Całym wsiom nadawano szlachectwo za wyróżnienie się w obronie kraju, miał je każdy wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim itd. Jeden z najwybitniejszych naszych poetów Złotego Wieku, Klemens Janicki, był włościaninem

Cnotą Polski była niezwykła tolerancja przekonań i religii, dzięki której uniknięto wyniszczenia kraju i wymordowania tysięcy mieszkańców. Pokój w Augsburgu z 1555 r. i późniejszy, Westfalski, z r. 1648, uznały zasadę, że panujący może narzucić swoje przekonania religijne poddanym (cuius regio eius religio). Tysiące mieszkańców w różnych stronach Europy zostało wymordowanych za to, że mieli niezgodne z większością społeczeństwa w swoim kraju przekonania religijne. Ustęp we francuskiej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z okresu Wielkiej Rewolucji, stwierdzający, że wszyscy mają prawo do własnych poglądów, nawet religijnych, był dla Zachodu Europy wielkim osiągnięciem, lecz dla Polski był zasadą stosowaną od wieków. Uniknęliśmy tragedii innych narodów (która trwa jeszcze w Irlandii, w Libanie i w Iranie), a nasz wielki mąż stanu, gorliwy katolik, kanclerz Jan Zamoyski, powiedział, że chętnie oddałby pół życia za to, aby religijni odszczepieńcy powrócili na łono Kościoła, lecz wolałby stracić życie niż ścierpieć, aby ten powrót został dokonany przymusem.

Jedną z cnót Polski było to, że nasz naród nigdy nie wykazał aberracji, które nawiedzały inne kraje i były zgubne albo dla nich samych, albo dla państw ościennych, jak Francja podczas "Terroru" w okresie Wielkiej Rewolucji, Niemcy w czasach Hitlera, Chiny ze swoją"Rewolucją Kulturalną" czyż mniejszych narodów - Kambodża za Pol Pota lub Uganda za Idi Amina.

Polską cnotą było to, że począwszy od Przywileju Jedlnieńskiego z r. 1432 "Neminem captivabimus nisi iure victum", nikt nie mógł uwięzić obywatela bez wyroku sądowego, co było w ówczesnych czasach zasadą zupełnie rewelacyjną. "Habeas corpus act" w Anglii został wprowadzony dwa i pół wieku później, a we Francji król miał możliwość nie tylko zamknąć kogo chciał bez żadnego powodu, ale swym faworytom i przyjaciołom rozdawał słynne "lettres de cachet" - nakazy aresztowania podpisane in blanco, na które osoba w ten sposób obdarowana mogła wpisać nazwisko swego wroga i spowodować jego uwięzienie. W krajach o mentalności wschodniej, jak Rosja i Prusy (które nie miały zachodniego sposobu myślenia), panujący był absolutnym panem życia i śmierci swoich poddanych.

Cnotą Polski było to, że żaden z naszych królów, w przeciwieństwie do olbrzymiej większości innych krajów, nie został zabity przez własny naród. Ze słynnych przykładów z Zachodu można wymienić np. znanego w Polsce Henryka Walezego (francuskiego Henryka III) i następnego - Henryka IV lub ostatniego z Ludwików, Ludwika XVI, a w Anglii - okrutne zamordowanie Edwarda II lub egzekucję monarchy Karola I za czasów Cromwella. Wielka ilość panujących w państewkach włoskich została otruta lub zgładzona w inny sposób, a w Rosji, w ostatnim półtora wieku istnienia caratu, prawie wszyscy monarchowie przenieśli się na tamten świat z pomocą swoich poddanych, włączając w to członków własnej rodziny.

Nie było lepiej w państwach Ameryki Południowej, gdzie prezydenci (zwykle wojskowi dyktatorzy) przywłaszczali sobie całą władzę, kradli mienie publiczne i byli zabijani lub wypędzani przez następny zamach stanu. W republice (uprzednio monarchii) Haiti, od czasu uzyskania niepodległości za Napoleona, prawie żadna z głów państwa nie zmarła własną śmiercią. Jednym z nielicznych wyjątków był "Papa Doc" Duvalier, a drugim - jego syn, który czmychnął z kraju zanim jego wdzięczni poddani wykazali mu, jak bardzo im zależy, by ich dożywotni prezydent jak najprędzej znalazł szczęście w niebie.

W Polsce zabójstwo Przemysława w Gąsawie było dziełem wysłanników brandenburskich. Niektórzy uznają tę rzadką cechę w historii Polski - brak królobójstwa - ale szeroko omawiają udany zamach na prezydenta Narutowicza, starając się wmieszać w to kierunki polityczne. Jak jednak wiadomo, ten smutny epizod nowoczesnej historii Polski był dziełem człowieka nienormalnego, tak jak zamachy na prezydenta Kennedy'ego czy Reagana.

Istoty nacjonalizmu nie każdy rozumie. W najbardziej ogólnym ujęciu dobrze rozumiany nacjonalizm to nic innego jak poczucie jedności narodowej. Nacjonalizm włoski Garibaldiego i Cavoura doprowadził do scalenia państwa w drugiej połowie XIX w.; nacjonalizm żydowski pozwolił na odbudowanie państwa po blisko dwóch tysiącach lat obcego panowania; nacjonalizm Anglików dał im dumę narodową, poczucie godności i przekonanie o pierwszoplanowej roli, którą powinni odegrać w świecie; a nacjonalizm polski podkreślał konieczność troski o losy wszystkich obywateli, bez zajmowania się jedną warstwą ludności: robotnikami (jakto czynił socjalizm), chłopami (co robili ludowcy) lub "wyższymi klasami społeczeństwa" (po linii konserwatystów). Oczywiście, prawdziwy nacjonalizm nie ma nic wspólnego z hitleryzmem czy faszyzmem. Nazizm tytułował się, dla zamydlenia oczu, i socjalizmem, i nacjonalizmem, a w rzeczywistości był tylko zezwierzęceniem, które dało upust najgorszym instynktom ludzkim, nienawiści i niszczenia pod pozorem szukania "obszaru życiowego" dla "narodu panów". Ekscesy i krańcowości niektórych fanatyków różnych ruchów politycznych są zjawiskiem powszechnym i trudno jest ich uniknąć.

Można sobie postawić dodatkowo pytanie, dla kogo pouczenia surowych narodowych krytyków są przeznaczone. Ich główne hasła to: "uczmy się z historii", "nie popełniajmy dawnych błędów", "bądźmy mądrzejsi na przyszłość".

Jeśli chodzi o starsze pokolenie, to ono nie doczeka się odbudowy kraju i urządzania go w lepszy sposób, niż za dawnych czasów. Dla niego więc wskazówki, aby czegoś nauczyć się z ubiegłych dziejów, nie są potrzebne. A jeżeli chodzi o młodych, to system stałego narzekania i krytykowania jest najgorszym podejściem, szczególnie jeżeli oparty jest na fałszywych przesłankach. Psychologowie stwierdzili, że samo karcenie dzieci zwykle nie daje pozytywnych wyników, jeżeli nie jest połączone z pochwałą za dobre uczynki. Młode polskie pokolenie za granicą, zniechęcone do przeszłości narodu, z którego pochodzi, nie będzie się starało poprawiać rzekomych starych błędów, lecz po prostu odetnie się od polskości i wsiąknie w miejscowe społeczeństwo, w którym żyje. Oczywiście, zjawisko to, które obserwujemy w każdym kraju naszej emigracji, ma więcej niż jedną przyczynę, powinniśmy jednak starać się jemu zapobiec a nie przyspieszać.

Nigdy nie twierdziłem, że nie popełniliśmy żadnych błędów, ale nie można jednostronnie podchodzić do zjawisk historycznych. Oczywiście, w okresie międzywojennym polityka polska wielokrotnie schodziła na manowce, ale nie jest to powodem, aby potępiać całą naszą przeszłość. Naturalnie też liberum veto w dawnej Polsce nie było instytucją dobrą. Tu łatwo jest mentorom dać upust swoim krytycznym uwagom. O złych stronach veta rozwodzono się więcej niż dostatecznie. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że po pierwsze nie było ono izolowanym polskim zjawiskiem w życiu narodów; po drugie nie odegrało ono w historii kraju tak wielkiej roli, jaką mu się często przypisuje; a po trzecie, że miało głębokie filozoficzne podstawy. Omówienie tego zagadnienia wymagałoby osobnego opracowania.

To, że Frycz Modrzewski czy Skarga kreślili program naprawy, nie świadczy o wadach polskiego systemu. W swoich podstawowych założeniach był on dobry i wyprzedzał inne narody, ale nic na tym świecie nie jest doskonałe i usiłowania wprowadzenia ulepszeń są normalną reakcją światłych mężów stanu i obywateli. W żadnym ustroju demokratycznym nie zabraknie głosów wzywających do pewnych zmian. Nie ma ich tylko tam, gdzie naród żyje pod terrorem władzy absolutnej, prócz tego, w każdym kraju, niezależnie od stopnia doskonałości jego ustroju, są ludzie (i dygnitarze państwowi!), którzy nienależycie wykonują swoje obowiązki, nie wykazują moralności w życiu publicznym (i prywatnym) i przedkładają własne korzyści nad dobro ogółu. Do nich właśnie w głównej mierze zwracał się Skarga. Przydałby się on w każdym kraju i w każdym okresie.

Może "grzech pierworodny" w historii Polski popełnił Lech, który zdecydował się osiąść i założyć Lechicję na równinie otwartej ze wschodu, zachodu i północy, nie mającej naturalnej ochrony przed najazdami. Może lepiej było zakładać państwo na jakiejś niedostępnej wyspie czy przynajmniej trudno dostępnym półwyspie. Ale i w tym wypadku, jak wykazała historia, nie ma żadnej gwarancji, że kraj ostoi się przed podbojem silniejszych. Nawet dawna Anglia, izolowana od reszty świata i chroniona morzem, nie oparła się zalewowi przez Duńczyków, a potem Normanów, a jej wodzowie uciekli lub zostali wymordowani. Grecja, otoczona wodą z trzech stron, została podbita i cierpiała pod jarzmem tureckim przez stulecia. Hiszpania, oparta o Pireneje z jednej strony i otoczona oceanem i morzem z innych stron, nie oparła się naporowi Maurów, którzy rządzili większością półwyspu przez wiele lat i zagalopowali się aż pod Poitiers, a potem doznała inwazji przez Napoleona. Wydaje nam się czasami, że jesteśmy najbardziej prześladowanym przez historię narodem świata, a tymczasem w dziejach ludzkości wiele krajów padało, traciło byt państwowy, było niszczonych a ludność podlegała ludobójstwu.

W końcu XIX w. socjolog polsko-austriacki Gumplowicz stwierdził, że życie na tej ziemi polegało na "bellum omnium contra omnes". W dużej mierze miał rację. Jeżeli ktoś upolował sobie sarnę lub miał ładną żonę, a sukcesu zazdrościł mu ktoś inny, to brał maczugę, bił szczęśliwca po głowie i, jeżeli był silniejszy, zabierał mu to co chciał. Po utworzeniu się organizacji plemiennych, a potem państwowych, taka samowola została oficjalnie zabroniona (choć zdarza się, mutatis mutandis, w dalszym ciągu). Niestety, podobne zachowanie nadal istnieje w życiu narodów. Do najnowszych czasów wojna była uznana za jedną z przyjętych metod prowadzenia polityki międzynarodowej, a wyniszczanie kultury, języka czy religii podbitego narodu i znęcanie się nad zwyciężonymi było rzeczą normalną. Liga Narodów i Organizacja Narodów Zjednoczonych, z ich wszystkimi niedoskonałościami i wadami, są krokiem we właściwym kierunku. Przyszłość ludzkości polega na światowym federalizmie, opartym na uniach regionalnych, który uniemożliwi agresję i podbój, a zapewni swobodny rozwój kulturalny każdemu narodowi.

Czytelniku, który zamiast rozerwać się lżejszą lekturą dotarłeś do końca moich rozważań - dziękuję Ci za cierpliwość i uwagę i proszę: nie popadaj w depresję pod wrażeniem krytyki cudzoziemskich, fałszywych proroków i naszych rodzimych "odbrązawiaczy"! Pochodzimy z wielkiego narodu, którego osiągnięcia wielokrotnie byty światłem w ciemności i wskazywały drogę innym krajom. Możemy być dumni z naszej "wspaniałej tradycji" w dziedzinie wysokiej kultury politycznej i tolerancji.

Wieńczysław J. Wagner (cetus 1937)

Pierwodruk: W. Wagner, "Od Olimpiady do eskapady", Toruń 1997, s. 253,
za: Dziennik Polski, Londyn, 16 i 20 kwietnia 1987 r.



spis treści ↑